VI. Samookaleczanie

45 1 2
                                    

Jestem Zuzanna, 17 lat

Normalna, przeciętnie ucząca się nastolatka, dająca każdemu rady i pomagająca w potrzebie, która po prostu nauczyła się grać na krwawych skrzypcach.

***

Sobota. Dzień kiedy to mogłam sobie dłużej pospać i zawsze to robiłam. Sen był dla mnie jak dla każdego regeneracją organizmu, ale oprócz tego podczas snu mogłam się wyciszyć, odciąć od problemów i nie czuć wszechogarniającego smutku. Bo tak było zawsze, miałam fatalny humor pomimo tego iż nic się nie działo. Od dawna moje życie było spokojne i ustatkowane, kontrolowałam je, dlatego czułam że z życiem jest wszystko w porządku. Relacje z rodzicami były wręcz cudowne, nie kłóciliśmy się często i byliśmy dla siebie wsparciem. Znajomych także mi nie brakowało, ludzie zazwyczaj mnie lubili, a ja będąc z nimi byłam w swoim żywiole bo kochałam kontakty z ludźmi. Pomagałam im w trakcie problemów i dawałam dobre rady. Byłam osobą dosyć uczuciową i potrafiłam zaradzić praktycznie w każdej sytuacji, a co najważniejsze kochałam to. Kochałam pomagać ludziom, ale mimo to nikt nie kwapił się by pomóc mi. Chociaż w sumie o niczym im nie mówiłam, więc nie mogłam mieć do nikogo pretensji. I mimo tego wszystkiego każdego dnia budziłam się smutna bez powodu. Czułam dziwną pustkę. Owszem zdarzały się te dobre chwile, ale nawet one nie potrafiły sprawić bym była szczęśliwa dłużej niż tą jedyną chwilę.

Tak też było tego dnia. Otworzyłam oczy w których nie było już ani jednej iskierki szczęścia, czułam pustkę której nie mogłam niczym wypełnić. Bolało, zawsze coraz bardziej, rozrywało mięśnie i serce niszcząc mnie doszczętnie. Wiedziałam że muszę wstać by nie dać po sobie poznać jakim wrakiem człowieka byłam. Rodzice byli dla mnie wszystkim, bliscy byli dla mnie wszystkim więc nie chciałam ich ranić i obarczać swoimi problemami.

Smutek. Ten cholerny smutek, zdecydowanie za dużo myślałam. To gubiło mnie za każdym razem i zgubiło także teraz. Sięgnęłam po telefon i zza kolorowego etui wyciągnęłam moje narzędzie tortur, a za razem to które dawało mi uczucie błogiego spokoju. Żyletka. Mogłabym ją ubóstwiać. Była moją nową religią od czasu kiedy przestałam wierzyć. Trzymałam w trzęsących się dłoniach ten mały metalowy przedmiot, którym za chwilę miałam zacząć swoją grę. Piękną grę, która dawała mi spokój. Bez namysłu podwinęłam rękawy mojej piżamy i przytknęłam metal do skóry powoli i głęboko ją nacinając.

Jedno cięcie.

Drugie cięcie.

Trzecie cięcie.

I kolejne i następne cięcia.

Czerwone kreski z których sączyła się krew zaczęły pokrywać moją skórę, która niemiłosiernie mnie bolała. Jednak ból fizyczny był najlepszym sposobem na zagłuszenie goniących myśli. To wszystko mnie przerastało, a ta symfoniczna gra pozwalała mi chociaż chwilę odetchnąć. Moje ręce pokryte były bliznami, a mi zaczynało już na nich brakować miejsca, bo miałam zawsze jedną zasadę. Nie cięłam się drugi raz w tym samym miejscu. Niby głupie, ale nie chciałam rozdrapywać starych ran. Jakoś tak nie mogłam. Ten widok cholernie mnie bolał, ale nie byłam w stanie przestać.

Kiedy już skończyłam, schowałam żyletkę do etui i ruszyłam przemyć rękę. Bałam się zawsze, że mogę nabawić się jakiegoś zakażenia więc wolałam nie ryzykować tym, że ktoś dowie się o całej sytuacji.

Po skończeniu tej znienawidzonej czynności zorientowałam się że jest już 12.00, także przespałam pół dnia, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Zazwyczaj nawet się nie przebierałam i cały dzień chodziłam w piżamie, ale dziś musiałam na prośbę mamy iść do sklepu. Założyłam na siebie czarne dresy i tego samego koloru grubą bluzę, mimo iż było ciepło musiałam chodzić w bluzach i ukrywać to wszystko. Włosy związałam w luźnego kucyka, ale makijażu już nie chciało mi się robić. Tak zdawałam sobie sprawę, że zawsze wychodząc jak menel spotykało się byłą przyjaciółkę, swojego ex i samego prezydenta, ale jakoś mało mnie to interesowało.

Bad youth spellOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz