Zapadła noc. Mrok rozpostarł swoje czarne skrzydła nad miastem pogrążonym w głębokim śnie. Otulił okolicę lodowatym podmuchem wiatru, z lekka kołysząc wysokimi drzewami, których żółtawe, szeleszczące liście wygrywały spokojną, a zarazem tajemniczą melodię. Napawała ona w pewien sposób subtelną nutą dziwnego niepokoju, a jednocześnie przynosiła ukojenie zszarganym nerwom.
Padał deszcz. Leniwe krople wody spadały z gęstych i ciemnych chmur, przysłaniających pokaźną pełnię październikowego wieczoru. Odbijały się niemal bezszelestnie od betonowych płyt brudnego chodnika, po czym spływały na trawnik, wsiąkając wgłąb ziemi. Zapach wilgoci pomieszany z żywicą unosił się w powietrzu, przywodząc na myśl sentymentalne wspomnienia.
Gwiazdy rozsypane po całym sklepieniu granatowego nieba migotały jasno, wyraźnie kontrastując z ciemnym i ponurym krajobrazem wokół. Były jak niewielkie, złote ogniki rzucające nikłe światło, które rozpaczliwie próbowało przedrzeć się przez gęstwiny mlecznej mgły, unoszącej się tuż nad powierzchnią marmurowych nagrobków. Srebrzysta postać księżyca odbijała ich delikatny blask, nadając bladej poświaty piętrzącym się ku górze krzyżom.
Wszystko skąpane było w niezmąconej ciszy, przerywanej jedynie odgłosami natury, które wprowadzały w stan harmonii i wyciszenia. Błogość tamtej chwili była wręcz czymś paradoksalnym, biorąc pod uwagę przygnębiającą atmosferę starego, dawno zapomnianego cmentarzyska, którego otaczała aura wiecznego smutku i rozpaczy. Śmierć wisiała w powietrzu niczym burzowa chmura, pochłaniając i zabierając ze sobą każde, nawet najmniejsze światełko nadziei, które już ledwie się tliło.
Ciemność. Nieprzenikniona, niezbadana i wypruta z jakichkolwiek emocji wlepiała swe ogromne, złowrogie ślepia prosto w czarną przepaść mroku. Czaiła się w mętnej mgle, cicho pełzając między opustoszałymi, cmentarnymi alejkami, w których nie było można dostrzec ani jednej żywej duszy, z wyjątkiem jego.
Przychodził w to miejsce codziennie o tej samej porze, przystając przy niewielkiej, białej mogile, leżącej pod osłoną płaczącej wierzby. Jej długie i wiotkie gałęzie pokryte złocisto-brunatnymi liśćmi tworzyły pewnego rodzaju kryjówkę i strefę odosobnienia, potęgując intymny nastrój.
Niezmiennie od dwóch lat nawiedzał ten dobrze znany mu pomnik, przynosząc ze sobą bukiet świeżych róż. Układał je bardzo starannie na zimnej, kamiennej płycie grobowca, po czym drżącymi dłońmi rozpalał płomyk szklanego znicza. Wpatrywał się pustym i nieco zamglonym wzrokiem w rdzewiejące już epitafium, którego litery układały się słowa pamięci.
Bo on pamiętał.
Pamiętał jej ciepłe, czekoladowe oczy, które patrzyły na niego z ogromną miłością i podziwem. Ich blask i magnetyzująca głębia była jak burzliwe morze pełne słodkości, w którym pragnął tonąć każdego dnia. Dobrowolnie oddawał się w objęcia gorącej fali, która porywając jego wątłe ciało, zalewała po brzegi serce palącym uczuciem szczęścia i spełnienia.
Pamiętał jej piękny, szczery uśmiech, którym witała go każdego ranka. Była jak jaśniejący promyczek słońca, który swą obecnością pobudzał do życia nawet najbardziej pogrążonych w mroku. Dawała nadzieję słabym, bezsilnym, upadłym i złamanym. Była lekarstwem dla duszy.
Pamiętał jej długie, kasztanowe włosy, które kaskadami układały się na jej plecach, w dotyku przypominając taflę gładkiej wody. Zawsze miękkie, lśniące i pachnące leśnymi przygodami, którym oddawała całe swoje serce. Uwielbiała tańczyć boso wśród drzew, śpiewać ze słowikami i wpatrywać się w mleczne obłoki na niebie, chłonąc otaczające ją piękno natury. Była jak barwny kwiat, wyraźnie odznaczający się na wielkiej łące szarawych chwastów.
CZYTASZ
(Nie)Zapomnieć
ContoŚmierć często bywa bolesną rozłąką, z którą nie każdy jest w stanie się pogodzić. Niby nie ma na nią recepty, krąży też plotka, że jest częścią naszego życia, na którą nie mamy wpływu. Czy aby na pewno? Czy nic nie jest w stanie przywrócić zza grobu...