Rozdział 2.

4 2 2
                                    

Skręcam w jedną z mniej zatłoczonych ulic w Brilliant City, chodź i tak panuje na niej spory ruch. W końcu jestem w centrum i jest to ostatni tydzień wakacji, tak więc nic dziwnego że przyszli absolwenci piją alkohol przemieszczają się w cieniu. Mają marne nadzieję na to, iż nikt ich nie dostrzeże jednak każdy mieszkaniec cały czas zapomina, że to miasto nosi swoją nazwę nie bez powodu. Ono zawsze lśni. Bo każda możliwa reklama jest podświetlana kilkunastoma lampami, a przydrożne latarnie jedynie wspomagają blask. Jednak Brilliant City nie byłoby tym samym miejscem, gdyby nie szklane budowlę, które mienią się jak brylanty a jednak nie rażą oczu. Chodź powinny.

Bo są tak piękne, że aż zakazane. Brilliant City jest i było rajem, jedynym rajem nad jakim Bóg nie mógł zapanować. Bo stworzyliśmy je sami. Wśród szeregu kłamstw i obelg, łez i krwi, potrafiliśmy się dogadać, obronić siebie nawzajem, a idealnym przykładem tego jest wojna która toczyła się na terytorium miasta jak i kilku innych terenach oddalonych od BC o nawet sto dwadzieścia kilometrów. Podczas gdy inni panikowali, lub porzucali, my, a raczej nasi pradziadkowie i dziadkowie podnosili dumnie czoło śmiejąc się agresorom w twarz. Mało tego. Po mistrzowsku z niewoli wyciągali ludzie, nie ważne jakiej narodowości, koloru skóry, mało ważny był też dla nich fakt, czy są z naszego miasta. Cóż, wtedy jeszcze miasteczka.

Pomagali. Po co? Bo tak było trzeba. Nigdy nie powinniśmy pytać "po co pomogłeś?". Bo to rzecz ludzka i najprostsza w świecie. A odpowiedź powinniśmy zawsze dawać sobie samym. Nie innym. Bo tylko my wiemy, co w nas siedzi.

W końcu nastolatkowie rzucają się w uliczkę pomiędzy blokami, słysząc jak jeden z policjantów ich nawołuje. Śmieję się, bo tak strasznie typowe. Aż nazbyt oklepane i oczywiste.

—Za dużo myślisz, Braidwood.— mówi ktoś tuż obok mojego boku, a ja robię trzy kroki do tyłu, przyjmując postawę obronną. Jednak szybko okazuje się, że nie muszę wynosić się z swoimi umiejętnościami bokserskimi z siłowni, ponieważ jest to Brandon. Stoi uśmiechnięty już do mnie przodem, doskonale wiedząc, że w takich sytuacjach robię na odwrót niż powonieniem, ponieważ zamiast ruszać przed siebie jak najszybciej cofam się, licząc na samego siebie.

Wtedy jeszcze myślałem, że pchanie się do przodu, w stronę ludzi jest głupie. W końcu nie znają CIEBIE, tylko WAS, więc po co mieliby pomagać tak mało ważnej jednostce? Po co by mieli pomagać komuś, kto jest w środku, komuś kto jest otoczony z każdej strony?

No właśnie. Nie powinienem był wtedy pytać po co? Pytanie jak i odpowiedź, należy jedynie do nas samych. Nie innych.

Marszczę brwi, delikatnie zirytowany nie spuszczając z niego mojego wściekłego spojrzenia, a gdy ten to zauważa uśmiecha się znacznie szerzej. Ani mi się waż...

—Czuję się, jakbym znowu miał sześć lat i rozbił figurkę matki boskiej w ogródku twojej matki. Ona patrzyła tak na mnie ze względu na wiarę, a twój ojciec... Po prostu płacił za tą Maryjkę.— opowiada mi tą historię po krótce, kolejny raz, tak jak zawsze gdy próbuję być na niego wściekły. Więc jedynie wzdycham męczeńsko.

—Nienawidze cię.— kręcę głową, jednocześnie też zamykając oczy, aby się zastanowić nad tym, jak wielkim kłamcą jestem. Po chwili stwierdzam, że nie ma na to odpowiedniej skali, czy też miary, więc zduszam w sobie odruch wymiotny na samą myśl o tym, że stałem się najgorszą wersją siebie.

Stałem się kłamcą.

Brandon się śmieję, przez co po moim kręgosłupie przebiega dreszcz. Może to dziwne, ale uwielbiam porównywać śmiech ludzi do konkretnych dźwięków, czym się katuje i uleczam zarazem.

Nie lubię słyszeć śmiechu osób, które mnie zraniły. Lubię słyszeć śmiech osób, które przy mnie były. Tak po prostu.

—Brzmiało szczerze, zatem przyjmę że po prostu nienawidzisz mnie kochać.— mówi i bardziej nie mógł trafić z określeniem moich uczuć. To żenujące i straszne. Nazywa coś w parę chwil, podczas gdy ja nie jestem w stanie ubrać tego w choćby jedno słowo poprzez miesiące.

—Bardziej pasowałoby "kocham cię nienawidzić".— poprawiam go słodkim kłamstwem, a on kręci głową, obejmując mnie ramieniem aby zaraz ruszyć ze mną w stronę swojego mieszkania, w jednej z mniej zadbanych kamienic, chodź ma ona swój urok.

—To akurat opisuje mnie.— gdy to mówi, zaczynam analizować sytuację nie rozumiejąc sensu, a raczej podłoża jego wypowiedzi. Co miał na myśli?

Miałem tylko 16 lat, a on już 18. Miałem prawo zrozumieć to dopiero jakiś czas później. W końcu nie znałem całej prawdy. Nie znałem każdego smaku.

Gdy docieramy do mieszkania chłopaka, pierwsze co robię to kieruje się do małej utrzymywanej w bieli i brązie kuchni, gdzie na parapecie siedzi koza wpatrując się tępo w krajobraz za oknem.

—Cześć koza, jak tam maleńka?— pytam biorąc zwierzę na ręce, a ona jedynie układa się wygodniej. Brandon potocznie fryzjer wywraca na to jedynie oczami, mrucząc coś pod nosem o tym, że koza wogóle nie jest mu wdzięczna za ratunek, a raczej za dom i jedzenie, bo praktycznie to uratowałem ją ja.

Można powiedzieć o mnie wiele rzeczy, w końcu nikt z nas nie jest święty i nie jest księciem o najwyższej klasy zachowaniu i zasadach, jednak nikt nigdy nie byłby wstanie mi wytknąć braku serca. W końcu jaki kretyn rzuciłby się pod koła samochodu, ażeby uratować kota? Rzecz jasna, że tylko i wyłącznie Devlin Braidwood.

Oczywiście auto nie wyhamowało, a ja w szpitalu spędziłem trzy miesiące. Później zostałem uziemiony przez Jess na sześć miesięcy w domu, a jak już było mi dane opuścić naszą willę, to tylko i wyłącznie z starszym rodzeństwem lub opiekunką. Czyli Jess.

W końcu po niemal roku uziemienia, było mi dane wyjść samemu. Musiałem się jakoś wytłumaczyć w końcu swojemu najlepszemu przyjacielowi z całej tej sytuacji, w szczególności, że kategorycznie zakazał mi wbiegać na jezdnię po zwierzęta. Brandon jednak przywitał mnie uśmiechem, pięknym i promiennym, chodź jego twarz była cała podrapana. Zdziwiłem się, bo przecież nie miał żadnych zwierząt.

Jak się okazało miał.

Kotem, którego uratowałem jest koza. Gdy do naturalnego bruneta o szarych oczach doszła ta informacja, postanowił znaleźć kota. Co nie było wyzwaniem. Ponieważ kot powlókł się za mną aż do szpitala i siedział tak przed nim, czekając na mnie. Nie obeszło się bez walki, jednak w końcu Brandon'owi udało się wziąść kota ze sobą do domu. Gdy zapytałem o należącą mi się reprymendę, szarooki jedynie wybuchł śmiechem.

—Dev, koty to nie dżdżownice.— uśmiechnął się i potargał moje włosy, aby za chwilę spojrzeć na mnie kpiąco. — Jak narazie mówię na niego mendo, lub gnido. Przyjemność nadania mu imienia chciałem pozostawić tobie.

Wieczór jak i trochę nocy spędziliśmy na oglądaniu filmów, wspominając też już wzajemnie czas mojego pobytu w szpitalu i przyjęcia kozy przez Brandon'a pod swój dach. W końcu jednak muszę wrócić do domu. Ubieram buty, które nazbyt bacznie obserwują szare tęczówki obecnie dwukolorowo-włosego chłopaka. Także na nie patrzę i uśmiecham się delikatnie.

—Teraz mamy coś lepszego niż matching zdjęć na Instagramie, czy biografii.— mówi nagle, a ja unoszę brew do góry.

—Co?

—Kiedyś mówiłeś, że chciałbyś mieć coś takiego ze mną. Teraz jesteśmy oryginalni i mamy matching włosów oraz butów.— mówi dumnie, a ja uderzam głową w najbliższą szafkę, ażeby się nie roześmiać.

Myślałem, że muszę się zachowywać dorośle, ażeby mu się spodobać. Nastolatkowie są niezwykle głupi. Ale mają prawo. Po to jest nastoletność. By nabrać doświadczenia.

Teraz lepiej mi poszło. Tak to się robi. Odpowiadamy sobie samym. Nie innym.

—No co?— dopytuje, a ja nie wytrzymuję i w końcu wybucham śmiechem. I nawet się nie orientuję, że podczas gdy jego śmiech przypomina mi dźwięk tłuczonego szkła, mój brzmi tak, jakby ktoś je właśnie zbierał i próbował posklejać.

Byleby to szkło, nie była ostatnim. Byle by ta szklanka wspomnień, nigdy nie została porzucona i zastąpiona inną.

Brandonie, jesteś moim brylantemOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz