Prolog. Lahna, grudzień 1918

135 5 0
                                    


Obudziło go ujadanie psa.

Sen - nieskładna seria obrazów i dźwięków, zbyt trudnych do rozróżnienia - rozwiał się jak kamfora w ciągu paru chwil. A wszystko dlatego, że jakiś kundel szczekał, wył mimo późnej pory. Leżał więc bez ruchu, starając się chwycić ulatujące wizje; nocna mara była boleśnie rzeczywista, na poły stanowiła wspomnienie, na poły dzieło umęczonego umysłu. Co było prawdą, co ułudą, nie wiedział, a im więcej minęło czasu, tym mniej pamiętał ze snu. Pozostało tylko niejasne, trudne do wytłumaczenia uczucie lęku i wściekłości, wspomagane wspomnianym już, nienaturalnym wręcz zachowaniem psa.

Z trudem rozchylił zlepione ropą powieki; minęło też kilka dobrych minut, zanim zorientował się, gdzie jest. Było ciemno i przez chwilę zastanawiał się, czy nie oślepł, ale prędko pozbył się tej myśli. Zamrugał kilkakrotnie, a wzrok w końcu przyzwyczaił się do panującego mroku.

Izba była mu obca; to nie było jego łóżko, nie jego meble, ba, nawet wiszący na ścianie krzyż z Chrystusem Panem nie należał do niego. Zerknął w stronę okna, lecz widok nagich gałęzi oraz strzecha pobliskiej stodoły, przykryta grubą warstwą śniegu znaczyły tyle, co nic. Nieprzebyta czerń nocy szczelnie otulała okolicę, a słaby blask księżyca skrzył się na zaśnieżonych polach.

Mógł być wszędzie. I nigdzie. To mogła być dowolna wieś, ba, to mogła być dowolna mieścia między Allensteinem a Ortelsburgiem, tyle wiedział. Dopiero po dłuższej chwili zaspany, obolały mężczyzna zdał sobie sprawę, gdzie jest. Skojarzył kilka faktów, w tym sen, nawiedzający go nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.

Uśmiechnął się, rad, że miał dach nad głową.

Musiał być w domu tego grzecznego, uczynnego okularnika. Choć panował mrok, było ciemno jak w sieni, to nie dostrzegał nigdzie gospodarza. Był sam. Gosposia pewnie zniknęła już dawno; pamiętał tylko, że przyniosła mu talerz rzadkiej zupy i że przełknął jedną łyżkę, nim zwymiotował na pierzynę. Miał wrażenie, że od tamtej chwili minęły wieki.

Gdy resztki snu zniknęły, a ten przeklęty pies nie przestawał szczekać i wyć, poczuł ssanie w żołądku. Był głodny. Och, Boże, jakiż był głodny! Wspomnienie zupy, rzadkiej, wodnistej, ledwo ciepłej, z paroma kawałkami kartofla i marchwi, było bolesne. Leżał bez ruchu, zagrzebany w grubej, pokrytej zaschniętymi wymiocinami pierzynie, mokry od potu i walczył z narastającym głodem.

Poruszył się. Spróbował usiąść, lecz od razu tego pożałował. Nieopatrznie oparł się na okaleczonej dłoni; gruby bandaż, choć ciasno owinięty, był w jego własnej krwi, nie tylko brązowej, skrzepłej, ale też świeżej i ciemnej. Miał wrażenie, że te głupie poruszenie otworzyło ranę.

Był gotów przysiąc, że z kikutów palców sączy się jego posoka, a każda kropla wypływającej krwi okupiona było obezwładniającym bólem. Bogu dzięki nie trwało to długo, wystarczyło, że podniósł dłoń, by ból osłabł. Kilka chwil później ustał zupełnie.

Nie potrafił jednak stwierdzić, kiedy stracił te kilka palców. Wczoraj? Parę dni temu? W zeszłym tygodniu? Boże, nie pamiętał. Wiedział tylko, że wracał z Mszy Pasterskiej, ale... kiedy to było? Dlaczego nie potrafił się odnaleźć w czasie?

Odsunął od siebie te myśli. Było, minęło. Święta Bożego Narodzenia należały do przeszłości, tego był pewien. Liczyło się teraz tylko to, że ból ten zaczął zanikać, ustępując miejsca czemuś znacznie gorszemu.

Z początku czuł tylko mrowienie brakujących palców. Fantomowy ból był rzeczą, o której słyszał podczas rozmów z weteranami spod Tannenbergu, którzy mieli szczęście przeżyć ostrzał artyleryjski tracąc tylko kończyny - nie raz, nie dwa narzekali, że czują jak swędzi ich utracona dłoń, czy stopa, choć dawną ją stracili.

1919Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz