Prolog

526 33 78
                                    

Dzień zapowiadał się naprawdę paskudnie. Niebo nad pałacem pozostawało gęsto zasnute chmurami, a miasto w dole tonęło pośród siwej mgły. W zimnym, porannym powietrzu dało się wyczuć nieprzyjemną wilgoć, która sprawiała, że zgniły odór błota i fekaliów, walających się tuż za bramami bajkowej, odgrodzonej od reszty świata rezydencji imperatora, stawał się niemal nie do zniesienia. Cesar Vincenzo di Costanzi, dwudziesty siódmy władca Imperium Zachodzącego Słońca, skrzywił się z niesmakiem i czym prędzej zamknął okno. Jego nastrój był tego dnia równie parszywy jak pogoda na zewnątrz.

Odwrócił się na pięcie, pozostawiając ponurą panoramę za sobą. Skierował swoje kroki w stronę wielkiego łoża zajmującego centralną część sypialni.

— Wynocha! — warknął nieprzyjemnie do jasnowłosego nałożnika, który dopiero się zbudził i spoglądał na niego zaspanym wzrokiem, nie bardzo rozumiejąc, co się wokół niego dzieje. — Masz problemy ze słuchem? Powiedziałem: wynocha!

Jego kochanek posłusznie wstał i w milczeniu zebrał swoje rzeczy z podłogi.

— Wasza wysokość. — Ukłonił się przed wyjściem i tyłem wycofał z sypialni – nadal nagi i zdezorientowany. Cesar nie zaprzątał sobie nim głowy. Wczorajsza noc była dla niego jedynie mglistym wspomnieniem – nad ranem tamta krótka chwila przyjemności ustąpiła miejsca bolesnemu rozczarowaniu. Mężczyzna odczuwał je za każdym razem, kiedy przekonywał się, że żaden nowy kochanek, choćby nie wiadomo jak podobny do niego, w rzeczywistości nigdy nie zdoła go zastąpić.

Nienawidził siebie za podobną słabość, a jednak nie potrafił wyrzucić z pamięci charakterystycznego młodzieńca o szafirowych oczach. Póki był zajęty wojną i sprawami politycznymi, nie odczuwał tak bardzo jego braku, lecz teraz, gdy powrócił do spokojnego życia, zaczynał żałować, że tamtego pamiętnego dnia go odesłał. Na początku wmawiał sobie, że potrzeba ponownego spotkania z nim to jakiś nowy, dziwny kaprys, jeden z wielu, jednak paląca tęsknota wcale nie mijała.

Od pierwszej chwili wiedziałeś, że wobec ważności twoich planów ten związek nie ma przyszłości, a mimo to się w niego zaangażowałeś. Sam jesteś sobie winien — przemknęło mu przez myśl.

Trzy lata wcześniej świadomie poświęcił osobiste szczęście dla dobra sprawy i gdyby musiał wybierać po raz kolejny, postąpiłby dokładnie tak samo. Odsunął od siebie kochanka, palił rozpaczliwe listy od niego i wdawał się w rozliczne romanse, by zachować czysty umysł i w pełni skupić się na realizacji wyznaczonego celu, ale to nie pomogło, bo gdy wreszcie ten cel osiągnął, nie potrafił się tym cieszyć. Nie bez niego.

Do stu czarnych słońc! Jestem imperatorem i jeśli tylko wydam rozkaz, dostanę zaraz wszystko, czego tylko sobie zażyczę, ale akurat jego jako jedynego nie mogę mieć — myślał wielokrotnie z goryczą.

Nie lubił przyznawać się do własnych błędów, ale jednak żałował stanowczości, z jaką zerwał tamten romans. Chociaż nie powodowała nim szaleńcza miłość, a raczej przywiązanie i egoistyczna chęć posiadania, pragnął odzyskać swojego dawnego kochanka. Parę miesięcy wcześniej wysilił się nawet i wysłał mu kilka proszących listów – wszystkie wróciły do niego zamknięte, wraz z krótką notką, by więcej nie pisał, bo adresat sobie tego nie życzy. Imperator oczywiście doskonale wiedział, że dumny Marakidczyk nie będzie skłonny do pojednania z nim, ale i tak okropnie go to rozzłościło. Przecież Cesarowi di Costanzi się nie odmawiało.

Nie miał żadnego pomysłu, co jeszcze mógłby zrobić, żeby sprowadzić kochanka do Inglid. Ostatecznie, nawet będąc władcą, nie mógł zmusić go do powrotu – na pewno nie siłą. Dniami i nocami rozmyślał, jak wybrnąć z tej patowej sytuacji. Rozwiązanie jak na złość nie przychodziło, a Cesar czuł się coraz bardziej sfrustrowany. Kiedy wyobrażał sobie, że ktoś inny położył łapy na...

Porcelanowy Książę || wydanyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz