epilog

46 4 3
                                    

 Cisza. 

Klub frajerów pogrążył się w zadumie od razu, gdy przekroczyli granicę cmentarza. Cała piątka stoi przy grobie Eddiego. Richie stoi pośrodku, między Beverly i Benem obejmującym go z obu stron.

Nie zakładał, że pierwsze odwiedziny będą łatwe, ale nie sądził, że aż tak trudno będzie mu walczyć z łzami. 

–Zostawimy was samych, Richie. Nie śpiesz się.–powiedział Ben, posyłając pokrzepiający uśmiech mężczyźnie, będącemu na skraju wybuchnięcia płaczem.

Zanim odszedł ścisnął delikatnie jego ramię, po czym złapał dłoń Bev i się oddalił. Tuż za nim podążył Bill. Mike wytarł niespodziewanie pojedynczą łzę z policzka Richiego.

–Nie wstydź się ich. Może to jedyna okazja, w której twoja męska duma pozwoli ci pokazać emocję- oznajmił Mike.

Richie zaśmiał się cicho. Po czym ściągnął okulary i przetarł oczy.

–Eee, cześć– zaczął drżącym głosem, upewniając się, że Mike jest na tyle daleko, aby go nie usłyszeć.–Co słychać?

Richie parsknął śmiechem. Chyba gorszym pytaniem byłoby tylko „jak życie?"

–Nie wiem, w co wierze jeśli chodzi o śmierć, więc nie chce zakładać, że trafiłeś do nieba, raju czy czegokolwiek. Jedynie, mam nadzieje, że gdziekolwiek jesteś, zaznałeś spokoju i nie jesteś sam. Liczę na to, że w końcu spotkałeś się ze swoimi tatą. A może jesteś ze Stanem.

Richie odetchnął głęboko.

–Bo ja nie jestem sam. Nie mówię o klubie frajerów, chociaż wydaje mi się, że teraz jesteśmy o wiele bliżej niż kiedykolwiek. Spotkałem kogoś i myślę...myślę, że dam mu szanse... Nazywa się Denis i również nie lubi moich zasłon.

Uśmiechnął się krzywo. 

Ktokolwiek ogląda go z boku ma pewnie niezły ubaw, patrząc na kolesia rozmawiającego z grobem.

–Tęsknie za tobą...–powiedział nagle wybuchając płaczem.

Pierwszy raz, gdy tak rzewnie płakał był dzieckiem. Dokładnie dwunastoletnim chłopcem. 

W ten dzień wrócił do domu. Po czym upewniając się, że jest sam w domu zamknął się w pokoju i szlochał przez okres, który wydawał mu się długimi godzinami. Łzy lecące z jego policzków były produktem strachu o Eddiego. Strachu o to, jak wyglądałaby przyszłość, w której go nie ma. Strachu o śmiertelność kogoś, kto jest mu tak bliski.

***

Od tego momentu pomimo dziury, którą Eddie po sobie zostawił Richie czuł, że nawet w swoich najgorszych momentach nie jest sam.

Uczucie spokoju ukajało ból, niczym lek na wszystkie jego niewidoczne rany. 

Zupełnie, jakby dostał anioła stróża, który wciąż nad nim czuwa.

Nothing lasts forever {Reddie}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz