Kiedyś, dawno temu, zdarzyło mi się porządnie upić. Nie pamiętam tego za dobrze, ale mam w głowie pewien przebłysk wspomnienia, które mocno wryło się w pamięć. Ledwo siedziałem, nie mówiąc już o leżeniu, gdy nagle coś mocno uderzyło mnie w głowę. Upadłem na kolana, a sake wylądowało z powrotem na podłogę tylko w innej postaci; prosto z mojego żołądka. Potylica pulsowała, a gdy konwulsje przestały mną szarpać, zerknąłem przez ramię. Nikogo nie było! Moje zmarnowane ciało po pijackiej przygodzie dawało mi jednak ostrzeżenia i wcale nie był to sygnał przed kolejnymi wymiotami. Coś — tak, coś, nie ktoś — ze mną było.
Gdzieś w kącie ciemnego i dusznego pokoju mignęła mi para oczu. Oczywiście kolor tęczówek był iście czerwony, wiedziałem — mimo zamroczonej świadomości — że pora się otrząsnąć i obronić, ale nie miałem siły. Nigdy nie zdarzyło mi się tak zbrukać alkoholem. Wtem para oczu pojawiła się znowu, ale już wpatrywała się w moje tak intensywnie, będąc raptem kilka centymetrów przede mną, że mimo sygnałów ostrzegawczych nie mogłem się oprzeć. Wpatrywałem się w tę czerwień i odleciałem. Byłem tak zamroczony, że gdy się rano obudziłem, leżałem na trawie w jakimś parku. Nie pamiętam, jak tam się znalazłem ani jak do tego doszło, ale wtedy też zapomniałem o tych oczach.
Dopiero teraz mnie olśniło.
Lotos już wtedy deptał mi po piętach. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo naraziłem Wioskę i moją rodzinę dopóty, dopóki nie znalazłem się znowu w podobnej sytuacji. Tym razem jednak miałem większą kontrolę nad tym, co się wokół mnie działo, bo w mojej krwi nie płynęła tona alkoholu. A przynajmniej taką miałem nadzieję.
Ocknąłem się z policzkiem przyciśniętym do książki. Nie spałem, straciłem przytomność. Przed zasłabnięciem mój sharingan uchwycił czerwone oczy tuż przede mną, ale to było wszystko, co zdążyłem zauważyć. Na stronicy pojawiła się krew, była już zaschnięta. Nerwowo dotknąłem palcami nosa i ust; zakrzepła jucha. Jak długo byłem nieprzytomny? Co się stało w czasie, w którym mój głupi łeb spoczywał na tej książce? Jakim cudem wciąż byłem w jednym i tym samym miejscu?
Zerwałem się z krzesła, gdy ujrzałem za oknem zachodzące słońce. Przeleżałem tutaj prawie całe popołudnie! Jakim cudem nikogo tu nie było, nikt tego nie zauważył? Czy jeśli ktoś był, to uznał, że może mnie tak zostawić? Co się, kurwa, wydarzyło?!
Pożałowałem natychmiast mojego zrywu. W głowie zawirowało, opadłem z powrotem na krzesło. Byłem okrutnie słaby, nogi się pode mną uginały. Czułem się podobnie jak wtedy po alkoholu, ale wtedy chociaż mogłem zwalić przyczynę mojego stanu na pijaństwo. Teraz musiałem się pogodzić ze swoją głupotą i brakiem uwagi.
— Jasna cholera! — zakląłem tak głośno, że echo poniosło mój głos. Wtem ciężkie miedziane drzwi otworzyły się, a z nich wyłonił się wojownik Anbu bez maski. Nie zdołał ukryć swojego zdziwienia, tak samo zresztą jak ja. Musieliśmy wyglądać idiotycznie.
— Ach, panicz Uchiha?! — Na mój gust rzucił to zbyt piskliwym głosem. — A co panicz tu jeszcze robi? Hokage wydał rozkaz wymarszu już godzinę temu!
Zaschło mi w gardle. Nie mogłem się ruszyć. Zacząłem nerwowo stukać palcami o blat biurka, przy którym siedziałem. Nie chcąc patrzeć już na mężczyznę, przerzuciłem wzrok na rysunek tego stwora i to był błąd, bo dodatkowo mnie zemdliło. Zacisnąłem mocno powieki.
— Chyba się... zasiedziałem... — mówiłem bardziej do siebie niż do niego, słyszałem jak zbliża się w moją stronę. Nie mogłem dopuścić, żeby zauważył, jak słaby jestem, próbowałem zebrać siły. — Zasnąłem!
Ponowna próba wstania z krzesła skończyła się fiaskiem. Członek Anbu był już przy mnie i podtrzymał mnie nieco ramieniem.
— Czy dobrze się panicz czuje?
I szlag trafił moje maskowanie słabości.

YOU ARE READING
Samidare
FanfictionLekka, nieco nostalgiczna opowieść osadzona w świecie Naruto trzynaście lat po Czwartej Światowej Wojnie Shinobi. Historia opowiedziana z perspektywy Sasuke Uchiha, który nie porzucił drogi ninja i do dnia dzisiejszego dzielnie służy Wiosce Liścia...