Chapter two

700 34 25
                                    

Obserwując krajobraz za oknem, zastanawiałem się jak wiele mogłoby się wydarzyć, gdyby nie determinacja Naruto w próbie sprowadzenia mnie na dobrą drogę. Nigdy nie powiedziałem wprost, że faktycznie ją odnalazłem, ale przyznałem się do błędów, które popełniłem. Czy to było wystarczające, by móc spojrzeć na siebie w lustrze bez żadnej urazy? Zemsta doprowadziła mnie do takiego punktu w życiu, którego nie pojmowałem. Usiłowałem jedynie odnaleźć spokój, ale śmierć Itachiego wcale tego nie zmieniła. Chyba po tych trzynastu latach mogę wreszcie przyznać sobie rację, że byłem bezwzględnym, zaślepionym chłopcem, który usilnie próbował zrozumieć chociaż część samej egzystencji tejże nienawiści. Zatem wróciwszy do meritum, zapewne ta ciemność doprowadziłaby mnie do ostateczności — do śmierci. Nie zaszedłbym daleko, nie udałoby mi się uciec przed sprawiedliwością. To Naruto zawdzięczam wszystko, co mam do dnia dzisiejszego. Rodzinę, pracę, dom i przyjaciół, którzy mimo że początkowo we mnie zwątpili, na nowo starali się mi zaufać.

Zerknąłem przez ramię i delikatnie się uśmiechnąłem.

Była też przecież ona.

Irytująca kiedyś, naiwna i zaślepiona miłością do chłopca, którego jedynym zauroczeniem była zemsta. Z nadzieją patrzyła w przyszłość, próbując zatrzymać mnie w Wiosce, gdy podjąłem decyzję o odejściu. Spróbowała, nie poddała się, nie skreśliła mnie do czasu, aż omal jej nie zabiłem. Tamtego dnia, przysięgam, byłbym w stanie to zrobić. Tylko dlatego, że okazała się przeszkodą, której nie potrafiłem pokonać. Jeżeli ktoś dawał ci tyle miłości, a ty nadal starałeś się ją odtrącać i mimo to ta cholerna miłość wciąż tam była to znaczy, że poległeś. Jednak gdyby nie ona, nie miałbym tego, co teraz. Przez ten czas, dwa lata po wojnie, gdy w końcu zdecydowałem, że może wreszcie wyruszyć ze mną i wędrować, szukać sensu oraz pracować w cieniu dla Hokage, nauczyła mnie bardzo wiele. Dała mi dziecko i miłość.

Miłość, którą w końcu odwzajemniłem.

— Nie patrz tak na mnie — mruknęła, przekręcając się na bok. Już nie mogłem ujrzeć jej twarzy i nie ukrywam, ale było mi to na rękę.

— Nie patrzę — odparłem — po prostu myślę.

Korzystając z okazji, że nie powiedziała nic więcej, bezszelestnie ewakuowałem się do wyjścia, zabierając z fotela czarny płaszcz. Było dość wcześnie, świtało, a ja miałem naprawdę sporo roboty. Pobyt w Wiosce miał być krótki i absorbujący. Potrzebowałem jedynie zasięgnąć trochę wiedzy na temat kogoś, kto zaczynał chyba deptać mi po piętach. Możliwe, że panikowałem, ale nie chciałem ryzykować niczyjego życia, musiałem najpierw zbadać teren, po którym niepewnie stąpałem. 

Chwyciwszy za klamkę, sharingan automatycznie zabłysnął i poraził mnie swoją dokładnością. Sarada stała w korytarzu i uważnie mi się przyglądała, napinając mięśnie szyi. Wyczuwałem nadchodzącą serię pytań przesyconych żalem i wyrzutami. Czekałem więc w milczeniu, ale córka ani drgnęła. Nacisnąłem klamkę i delikatnie uchyliłem drzwi.

— Kiedy wrócisz?

Wspominałem coś o serii niewygodnych pytań?

Westchnąłem ciężko i przymknąłem powieki. Chyba rozbolała mnie głowa.

— Wieczorem.

— Przyjdziesz na kolację?

Ponownie westchnąłem.

— Nie obiecuję — powiedziałem cicho, ale Sarada już sarknęła coś pod nosem. Była obruszona moją postawą, a mi nie spodobał się jej ton, którym zadała kolejne pytanie.

— Mamie powiedziałeś to samo?

— Wystarczy — warknąłem ostro i otworzyłem drzwi. — Nie będziemy rozmawiać w taki sposób.

SamidareWhere stories live. Discover now