Księga I - Lustro

47 8 0
                                    

Powoli zaczynałem odzyskiwać resztki świadomości. Pośród wielobarwnych fraktali, jaśniejących nienaturalnym blaskiem oraz nieprzystających w żaden sposób do siebie fragmentów znajomych krajobrazów zaczął wyłaniać się ciemny, a mimo wszystko przejrzysty pokój. Mimo braku jakiegokolwiek światła stojące w nim obiekty generowały niezwykle ostry, zimny obraz. Otaczały mnie lustra. W którąkolwiek stronę nie spojrzałbym ledwie co odzyskanym wzrokiem mogłem liczyć no spojrzenie znajomej mi postaci, rzucany wprost zza szklanej ściany. Jednak nie były to zwykle odbicia, generowane przez proste, aluminiowe konstrukcje. Nie nie! Było to coś zupełnie innego, jakby widok zakrzywiony w zwierciadłach czasu. Przypominało to cyrkowe pokoje, pełne pokracznych szyb w których człowiek mógł zobaczyć różne, karykaturalne hiperbole swej własnej osoby. Jednak w przeciwieństwie do tych tandetnych gówien bijących prostactwem, te lustra były zupełnie inne. Takie czyste, dostojne, eleganckie i zabójczo zimne, proste... Dobijająco proste. Zdobień tam nijakich nie dało się uświadczyć, zaś skrupulatność a wręcz nadgorliwość ich wykonania przygniatała. Taki obraz tworzył wręcz mistyczną iluzję okrutnego, nieubłaganego lecz szczerego osądu. Jednak jaki był to osąd? Był on równie zabójczy, brutalny lecz celny niczym nóż rzucony w serce z hirurgiczną precyzją. Jako, że pokój był pusty, nie mogłem uświadczyć w żadnym z nich innego obrazu, poza moim własnym odbiciem. Tym odbiciem...
Spoglądałem w każde z luster po kolei i w każdym z nich widziałem mnogie rekonstrukcje mojej osoby. Tak, jak paleta barw rzadko wykraczała poza skalę szarości, tak moja percepcja doświadczała coraz większych przekoloryzowań mojego własnego obrazu. Był w nich jakiś klucz - klucz, którego długo nie mogłem dostrzec, lecz po pewnej chwili, uświadomiłem sobie oczywistą prawidłowość, która wręcz biła z tego niemego przedstawienia. W każdym z luster dostrzec mogłem inną wersję siebie, z innego okresu mojego życia. Moment wykształcenia jakiejś głębszej samo świadomości był punktem startu, potem biegłem coraz dalej, coraz szybciej przez kolejne etapy mojej podróży. Nie było ich zbyt wiele, lecz dzieląc je na drobne kawałki, uzbierała się całkiem ciekawa kolekcja. Mimo monotonii, uderzającej z tej dość niecodziennej animacji poklatkowej, nie byłem znudzony, targały mną wówczas zupełnie inne emocje... Za każdym razem dostrzegałem coraz to kolejne szczegóły, odróżniające następny obraz od poprzedniego. Za każdą, drobną różnicą krył się pierwiastek upadku, cząstka, samozniszczenia, która powoli acz sukcesywnie wyżerała Mnie od środka, każda pomyłka, każdy błąd, każde złe słowo, każdy zły czyn, każdy pochopny wniosek i każda zbytnia opieszałość, każda nadgorliwość i każde niedopatrzenie, każdy pośpiech i każde spóźnienie... Im dalej brnąłem w ten coraz trudniejszy seans tym bardziej dostrzegałem to co stało się z moim życiem, przegapiłem nawet moment w którym z młodego, uradowanego życiem chłopca stałem się tym kim jestem teraz. Dawno już straciłem wiarę w jakikolwiek sens, straciłem wiarę w to, że cokolwiek się zmieni, że jakakolwiek idea, jakikolwiek niematerialny byt ma rację istnienia w tym właśnie świecie. Jednocześnie byłem pewien, że takowe abstrakcje znajdują swoje ujście, jednak Mnie Bóg nie podarował możliwości dostrzegania, rozumienia, odczuwania... Odczuwać, to jest to czego zawsze w mym życiu brakowało. Gdy pustka pożerała od środka, zapełnić ją mógł tylko lęk, prymitywne rozrywki i tanie używki. Nie byłem w stanie odczuwać już więcej niczego, nie byłem w stanie doceniać mistycznych doznań, płynących z tego, na co nauka potrafiła znaleźć jedynie powierzchowne, płytkie odpowiedzi. Nie potrafiłem, choćbym nie wiadomo jak nie pragnął tego przywileju, odczuwania zostałem pozbawiony. Nie mogłem już odczuwać, musiał zacząć czuć: intensywnie, prosto, natychmiastowo. Pochłonęła Mnie fala czucia, niesiona pływami alkoholu i przelotnego seksu.
Czułem że nie ma już dla Mnie ratunku, czułem że to wszystko, wszystko co mnie spotkało kiełkowało już od dawna, a Ja jedynie dokładałem do tej patologicznej choroby kolejne cegiełki, aż do momentu, kiedy to ona zaczynała budować fundamenty mojej egzystencji. Przegapiłem ten moment, zgubiłem ten urywek w którym ten pierwiastek przeważył całą resztę, zgubiłem się, zgubiłem się pomiędzy lustrami pokazującymi ścieżkę człowieka ku samozagładzie. Wiedziałem, że dla Mnie już nie ma nadziei, miałem do wyboru poddać się tutaj gdzie stoję, powiedzieć "pas" i odejść z tego pierdolnika, lub zawalczyć, podnieść rękawice i dalej toczyć takie życie jakie sobie sam wybrałem, korzystać z niego póki pozwala zdrowie i portfel, robić wszystko by móc pławić się w szybkich, prostych przyjemnościach, by zawalczyć i z podniesiona głową zadawać sobie coraz silniejszy ból by móc czuć cokolwiek... Wybór wydawał się oczywisty, mimo obrzydzenia i wstrętu do wszystkiego co mnie otaczało nie mogłem zaprzeczyć temu, że to co dotychczas sprawiało mi przyjemność, dalej może to robić. Czułem się zwycięzca, czułem istną dumę z tego, że potrafię trwać w tym, co życie dla Mnie przygotowało (albo raczej tym, co sam sobie zgotowałem), że tak da się dalej żyć, że takie życie może być coś warte. Pławiłem się w namiętnych wspomnieniach uczuć, towarzyszących deklasacji wątroby hektolitrami alkoholu, poczucia władzy po odpaleniu kolejnego papierosa, czy spokoju i błogiej nieświadomości bo napełnieniu płucami dymem ze skręta. Czułem że to tędy droga, że nie wszystko stracone, że każda obrana ścieżka ma swoje pozytywy, a akurat ta która ja zadecydowałem kroczyć ma najsilniej przemawiające do Mnie atuty. Jednak po chwili jak w dzwon oderzyl głos sumienia, przypominający, że to wszystko tylko marne cienie, odbicia prawdziwych celów które miałbym szansę osiągnąć, gdybym był kurwa kimś innym, a nie sobą, nie kurwa sobą. Że to tylko nędzne atrapy prawdziwej radości, szacunku, spokoju i miłości, że to wszystko nie powinno tak wyglądać, to nie powinno się tak skończyć, mogło być zupełnie inaczej a wylądowałem akurat w tym miejscu, w którym stoję, pośród luster - zwierciadeł mojej porażki, która wcale nie jest rychła, lecz nastąpiła już dawno temu.
Nie wiedziałem co mam zrobić, targało to mną, drwiło ze Mnie, rzucało na wszystkie strony, wysyłając impulsy nakazujące mi wręcz wykonywanie pokracznych, agresywnych ruchów byle zamanifestować wewnętrzny bój który toczył się w mojej głowie. Szukałem ucieczki, lecz tym razem nie towarzyszyła mi butelka, nie miałem pod ręką narkotyków, nie miałem niczego, byłem kompletnie nagi, sam stałem w obliczu tego, czego się dopuściłem, sam spoglądałem sobie w oczy, nie dostrzegając w nich nic poza nienawiścią, podyktowaną kurewsko szczerym żalem, k u r e w s k o szczerym.
To Ja zabiłem samego siebie, to ja dokonałem tego cichego samobójstwa. Nie mogłem dłużej patrzeć na dowody tej ohydnej zbrodni, wziąłem do ręki młotek - teraz to JA miałem władzę. Mogłem rozbić każde z luster, lub nie dotykać żadnego, zależało to tylko od mojego uznania. To Ja decydowałem co przetrwa a co nie. Rzuciłem się w wir destrukcji, niszczyłem wszystko co stało mi na drodze. Połyskujące zimną bielą odłamki szkła mieniły się niczym mozaika ułożone na podłodze, opowiadające historię tak chaotyczną, że aż niezrozumiałą. Ciężar znikał z każdym kolejnym oddechem i z każdym ciosem zadawanym własnej przeszłości. Jednak to nie było takie proste. Razem z lustrami znikał też każdy obraz mojej osoby, odczuwałem coraz większy mętlik w głowie, rozkojarzenie, powoli traciłem kontrolę a wszystko zaczęło zlewać się w mych oczach gdy nagle:
-- Agh! - krzyknąłem, otwierając oczy i dysząc raptownie.
Zacząłem rozglądać się dookoła, jednak mało co było widać, po pewnej chwili dopiero dostrzegłem zarys okna i wyłaniającą się z niego łunę blado-złotych, ulicznych świateł. Powoli ujawniać zaczynały się kontury mebli i ścian, tworząc prawdziwy mezalians ciepła z zewnątrz z wewnętrznym zimnem.
-- To był tylko sen... Tylko sen
Próbowałem się uspokoić. Mimo stabilizacji oddechu i pozornego opanowania daleko było mi jeszcze do prawdziwej nirwany. Wiedziałem jedno - o śnie mogę zapomnieć, przynajmniej na razie. Podniosłem się z łóżka i przecierając oczy wyruszyłem w stronę bryły przypominającej uchylone drzwi. Otworzyłem je. Sięgnąłem przy okazji pilot od telewizora i nerwowym przyciśnięciem nakazałem mu natychmiast ożyć. W tym czasie poszedłem do kuchni, musiałem się czegoś napić, czegoś zimnego, obudziłem się cały zlany potem. Zapaliłem światło i zanim wstawiłem wodę na kawę, wyjąłem ostatniego papierosa z leżącej na stole, otwartej tabakierki. Włożyłem go łapczywie do ust i próbowałem nieporadnie odpalić pierwszą lepszą zapalniczką:
-- Wiedziałem żeby kurwie gaz wymienić - mamrotałem użerając się z tym urządzeniem.
Po którymś razie wreszcie się udało. Patrzyłem tylko kątem oka jak pierwszy wdech wzbudza ogień do trawienia tytoniu. Poczułem ulgę, tego mi brakowało.
Usiadłem przy stole, jak gdyby od niechcenia uruchamiając czajnik z zalaną doń jeszcze poprzedniego dnia wodą.
-- Wiedziałem, że nie będę mógł spać - burknąłem pod nosem.
Pierwsza noc po śmierci Matki była naprawdę ciężka. Nie wiem co bolało bardziej: czy to, że Ona odeszła, czy to, że teraz moja kolej. Opiekowanie się Nią było resztką sensu w moim życiu. Czułem, że poza trwonieniem własnego zdrowia wraz z jakąkolwiek moralnością, miałem jakąś misję, jakiś cel, byłem Komuś potrzebny, a ten Ktoś, był tak cholernie potrzebny i Mnie... Teraz już nic nie miało sensu - zostałem sam, z toną problemów, brakiem perspektyw i 20 na karku.
-- Gdyby to wszystko było takie proste jakie się kurwa wydaje - te słowa okrasiły zalewany przeze Mnie kubek gorącej kawy z którym ruszyłem z powrotem do sypialni.
Wiedziałem, że kawa nijak nie pomoże mi zasnąć ale chuj, i tak już nie miałem co liczyć na przespaną noc. Wolałem gapić się bezmyślnie w ekran delektując się kolejnym papierosem, którego udało mi się odpalić z podobnym trudem co tego nieszczęśnika z kuchni. Czeka Mnie ciężki dzień, a przed nim jeszcze cięższa noc, pełna pustki, przeszywającej pustki i obojętności. Ani jedna łza nie cisnęła mi się do oczu, nie czułem smutku, żalu, strachu, czułem pustkę, jakbym obudził się tylko po to, żeby włączyć ten cholerny telewizor, a moim jedynym zmartwieniem były kolejne przeciągające się reklamy. Jednak tak nie było, a ja czekałem tylko, aż moje powieki same poddadzą się grawitacji przy drobnej pomocy ekranu telewizora...

MirażOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz