Pobudka nie należała do najprzyjemniejszych. Obudził mnie szorstki hałas dobiegający z zewnątrz wraz z coraz intensywniejszym światłem przenikającym przez okno. Oczy miałem zamglone, czułem się jakbym dostał w głowę tępym narzędziem. Ciężko było podnieść się z łóżka, nie mówiąc o tym, by wykonać jakiekolwiek porządkowe czynności. Dzień zapowiadał się ciężki, pokój wciąż przesiąknięty był zapachem papierosowego dymu, tak jak Ja byłem przesiąknięty wspomnieniem uprzedniej nocy. Tak bardzo chciałem wtedy uniknąć kolejnych dni... Nie zapowiadały się najprzyjemniej. Pogrzeb Matki, kolejne łzy i rozdrapywanie świeżej, ropiejącej rany. Mimo usilnych prób zajęcia w jakiś sposób umysłu, nie potrafiłem odgonić od siebie myśli o przeszłości. Cały czas rozpamiętywałem złe decyzje, obwinialem się o to co się stało... I ze Mną i z Moją Świętej Pamięci Matka.
Mijały godziny, a do listy moich osiągnięć życiowych mogłem doliczyć wstanie z łóżka. Słońce szybko skryło się za chmurami, a ja starałem się zatonąć w obowiązkach. Czekała Mnie nowa codzienność. Tylko czy aby napewno nowa? Odkąd Mama zachorowała, to ja musiałem zajmować się wszystkim. Ojciec zostawił Ją nie tylko z dzieckiem ale i z nowotworem na karku. To wszystko i tak o kant dupy potłuc, nie miałem prawie nikogo, a teraz zostaje sam w tym smutnym jak pizda mieszkaniu. Pomiędzy tymi czterema ścianami nie ma już nikogo oprócz Mnie unoszącego się ponad zgiełkiem normalnego życia tego chorego miasta, unoszę się pomiędzy mieszaniną spalin i wonią zmarnowanych żyć, alkoholu, narkotyków, biedy i wszystkiego innego co sprawia że ten pierdolony dar od losu kończy na śmietniku historii. Jednak dlaczego akurat Ja się unoszę? Pustka jest lżejsza od powietrza które mnie teraz otacza: gęstego, ciężkiego, morowego... Ja wiem, nie można się tak nad sobą użalać, ale do chuja, dlaczego tak jest. Dlaczego tak wielka szansa jaką jest życie musi się tak marnować, tyle snów, tyle planów, tyle marzeń tkwi w jednym istnieniu, które jest tylko kolejną zapałką, rzucona przez drwiący los na ziemię, z którą to wszystkie te cuda gasną, gasną jak marna zapałką, którą i tak podepcą. Nikt nam nie okazywał szacunku. Jak wielu jest takich Nas, którzy sami zmarnowali sobie życie, jak wielu jest alkoholików, narkomanów, pomyleńców i tych, którzy nie dopilnowali tego co dostali, ale ilu jest tych, którzy nawet tej szansy nie mieli? Ilu jest takich, których ten parszywy los pozbawił możliwości korzystania z tego, że się kurwa żyje. Niby oczywista oczywistość, ale tak naprawdę nikt z Nas nie rozumie tego co to znaczy życie, co to znaczy że my możemy rodzić się i umierać a nie tkwić w nicości, pustce. Boże, jeżeli istniejesz, dlaczego tak wielu rodzi się w biednych lub patologicznych domach, dlaczego tak wielu musi przedwcześnie kończyć swój żywot? Ile zapałek będzie płonąć na marne bo nikt nie dojrzy ich blasku. To My, ulica Twój skrajnych światów po jednej stronie frontu spierdolenia: Ci, którzy na dnie znaleźli się z własnej winy i Ci, którym ktoś kurwa upolował ręce, gdy próbowali się z niego wydostać. Boże, jak możesz pozwalać na to, by ktoś, kogo nie stać nawet na odrobinę człowieczeństwa przejeżdżał mercedesem obok dziecka, które żebra nie tylko o chleb ale też i o miłość której nikt mu kurwa nigdy nie dał bo w takiej rodzinie musiał się urodzić a nie w innej. Jeżeli Mnie Boże słyszysz, przyjmij moje szczere gratulacje, że tak ten świat stworzyłeś, TAK a nie inaczej.
Z tych nerwów musiałem wreszcie wyjść z domu, brudny, nieuczesany, nieogolony. Wyglądałem jakbym to ja miał za chwilę zebrać o cokolwiek ale w tamtym momencie moja obojętność wzięła górę nad konwenansami. Pierwsze co zrobiłem po wyjściu na ulicę to zapaliłem papierosa. Tak, wiem, "rak płuc, palenie szkodzi zdrowiu, doigrasz się" itp. Najlepiej jakbym już Sobie garnitur do trumny kurwa zamówił, niech Mnie razem z Matką pochowają, jeden chuj i tak kiedyś nasza egzystencja zakończy się w najmniej spodziewanym i najmniej sprawiedliwym miejscu. Skoro człowiek jest bytem ku śmierci, po co mam utrudniać kostusze pracę i dbać o swoje zdrowie, muszę być dla niej wyrozumiały i ułatwić jej przyjście po Mnie, a tak już całkiem na poważnie, wiem że to może brzmieć jak bzdurne gadanie pijanego człowieka, ale to chyba była jedyna rzecz która trzymała mnie wtedy przy zdrowych zmysłach. Chciałbym powiedzieć że zaczynałem tracić równowagę, niestety takowej już dawno nie miałem, a nadawanie takiego pseudo komediowego wydźwięku takim nieistotnym sprawom jak palenie papierosów pozwalało mi wtedy odetchnąć. I tak przemierzałem te mało ruchliwa ulice nabijając się z własnych, autodestrukcyjnych działań. Nie mogłem jednak zapomnieć o Matce. To Ona mnie zawsze zabierała na spacery właśnie ta drogą. Jej opowiadania, życiowy entuzjazm i taka dziękczynna postawa sprawiały, że nawet te obdrapane blokowiska i zatęchły mokry asfalt wydawały się prawdziwym cudem, dziełem stworzenia. Tylko Ona potrafiła w tak niezwykły sposób przemienić szarą rzeczywistość w coś tak magicznego... Aż zaczął człowiek dojrzewać, Mama stała się mniej energiczna, podupadała na zdrowiu, zaczynały się problemy z pieniędzmi, nie było czasu na szkolne miłości i przyjaźnie kiedy życie pokazywało jakim chujem potrafi być. Tak zostało do dziś, dawny entuzjazm stracił swój pierwotny blask, lampy pogasły a ja coraz bardziej się wypałem tak jak ten nieszczęsny papieros, którego wreszcie musiałem zgasić, zadeptujac go o wyschnięta kostkę brukową, a jedyne co po mnie pozostało to zaśmiecający tylko przestrzeń niedopałek, z którego dym już dawno uleciał, a żar już zgasł, by nie zapłonąć już nigdy, bo nikt inny nie podniesie mnie już z tego dna, będę tam tkwił i tkwił aż nie przykryje mnie żwir i piach...
Nie chciałem wracać, ale spacery na dłuższą metę nie pomagały opanować własnego umysłu, generowały tylko niepotrzebne okazję, by wpaść w somnambulię i rutynę naprzemiennych kroków, okraszoną powoli zmieniającym się, szarym krajobrazem. Takie momenty były najgorsze, zamyślenie było tylko pożywką, by rany na nowo zaczynały się sączyć. Wyjście było tylko jedno, powrót do domu. Jeszcze kiedyś te stare meble działały na mnie kojąco, teraz wydają mi się tylko reliktem słusznie minionej epoki, wspomnieniem i medium transmisyjnym negatywnych emocji. Posprzątanie mieszkania wydawało się trudnym zajęciem, od dnia śmierci Matki zdążyłem tu strasznie nasyfić. Użyć słowa "bałagan" to jakby nic nie powiedzieć, w tym wypadku nawet "burdel" byłby eufemizmem. Aby zabić ciszę, po raz kolejny włączyłem telewizor, akurat leciała jakaś komedia, przynajmniej nic poważnego. Pochłonął mnie wir porządków, zatraciłem się w nadgorliwym dbaniu o to, by miejsce w którym przebywam w jakikolwiek sposób przypominało mieszkanie. Po kilku godzinach usłyszałem pukanie do drzwi. Nie spodziewałem się wówczas gości, a i za późno już było na to, by pod drzwiami stał gościu z ulotkami lub listonosz. Skoczyła mi adrenalina, serce zaczęło bić mocniej niż zwykle, bałem się, że to moja przeszłość przyszła odebrać swoją należność. Pewnym ruchem chwyciłem Berettę i schowałem za plecami. Dźwięk pukania do drzwi rozległ się ponownie, potęgując strumień myśli, przetaczający się w każdej chwili przez głowę.
CZYTASZ
Miraż
מתח / מותחן-- Ty i honor... - przerwał, opuszczając pogardliwie wzrok, w geście wymuszonego, teatralnego niedowierzania - Wy, Rosjanie, nie macie honoru - dodał, spoglądając Mi głęboko w oczy -- Zbyt mało o nas wiesz. Zbyt mało - odpowiedziałem morderczym, maj...