Rozdział 6

176 10 1
                                    

Przepłakałam cały dzień i całą noc. Pozwoliłam wejść tylko Irenie i Marysi. Przynosiły mi jedzenie, bo nie miałam zamiaru schodzić do kuchni, gdzie mogłam spotkać Ewę. Opowiadały mi, że po moim wybiegu z salonu Leon i Witek mocno się pokłócili, podobno poleciały nawet talerze i bluźnierstwa. A to wszystko przez cholerną niewierność Ewy. Wiem, że Leon mnie kocha i żałuje tego, co zrobił, jemu to wybaczę, ale za jakiś czas. Ewy natomiast nie chce znać.

Irka mówiła, że Witek chciał ze mną porozmawiać, bo oboje jesteśmy poszkodowani. Nie pozwoliłam mu wejść. Nie byłam gotowa na relacje z ich kłótni.

Zupy prawie wcale nie ruszyłam. Jedyne co jadłam to te ciastka z kawiarni. Wypiłam też herbatę od pani Jadwigi.

Następnego dnia, czyli dziś, miała być akcja odbicia pana Adama. Nie miałam ochoty patrzeć na Ewę i Leona, no ale cóż, skoro Witold to przeboleje, to ja też.

Tak więc jestem u siebie w pokoju. Irki już nie ma, poszła do Kamila, ale zostawiła mi uroczy liścik z prośbą, bym uważała na siebie i z deklaracją jej siostrzanej miłości do mnie. Czytając go, uśmiecham się smutno. Dobrze, że chociaż ona jest szczęśliwa.

Leniwie ubieram się w własnoręcznie przeze mnie przerobiony granatowy kombinezon Witka. Idealnie przylega mi do ciała, a w pasie zapięłam go brązowym paseczkiem. Zarzucam na siebie szary, bawełniany płaszcz i wychodzę z Witoldem u boku. Umówiliśmy się przed śniadaniem, że wyjdziemy razem, przed resztą. 

— Wiesz, w ogóle nie chciałam brać udziału w tej akcji... Nie chcę ich widzieć — wzdycham, biorąc przyjaciela pod rękę. — Ale wtedy pomyślałam, że ty też to czujesz, a jednak się nie poddajesz. I wzięłam z ciebie przykład. Przynajmniej próbuję. Nigdy ci tego nie mówiłam, ale imponują mi twoje zachowanie spokoju i rozsądek.

Witek uśmiecha się smutno. Już jesteśmy prawie na miejscu zbiórki. A mowa tu o wejściu do lasu, w którym znajduje się jednostka wojskowa.

— Dziękuję, że traktujesz mnie jako wzór do naśladowania. To naprawdę miłe, dziękuję — odpowiada, chyba wzruszony moimi słowami.

A ja odpływam w myślach. Dziś znowu będziemy ryzykować życiem. Tym razem nie tylko konspiratorzy, ale i Leon, którego wciąż mimo wszystko kocham. Oczywiście, o resztę też się martwię, o Ewę również, ale Leon... On nigdy nie brał udziału w takich rzeczach.

Stoimy bez słowa w krzakach, czekając na Kruka i Czarną jadących do nas furgonetką. Gdy w końcu podjeżdżają, wsiadamy i jedziemy w stronę miejsca ćwiczeń Wermachtu.

Zaczynam panikować. Pojedyncze łezki wypływają z moich powiek. Boję się, choć wiem, że do tego rodzaju akcji mamy szczęście. W duchu modlę się, by i dziś nie było żadnych ofiar.

Zatrzymujemy się. Ja i Witek wysiadamy. Za niecałe 10 minut Leon wraz z panem Adamem mają tu podjechać.

Stoimy kilka chwil w zupełnej ciszy, aż nagle słychać wybuch. Podskakuję ze strachu i przytulam się do Witka.

— Nic się nie stało, skup się, proszę cię — szepcze Witek, a ja opanowuję się.

Kilka minut po eksplozji słychać syreny. Niemcy zorientowali się co do zdrady Leona.

— Jeszcze trzy minuty — informuje mnie przyjaciel, spoglądając niespokojnie na zegarek.

Trzy minuty mijają. I mijają kolejne. Widzę ból w oczach Witka. Gdy Kruk już daje nam znać, że to koniec, a mnie serce zaczyna się krajać na milion kawałków, słyszymy cichy krzyk. Odwracamy się i widzimy pana Adama, w mundurze niemieckim, biegnącego do nas.

Witek nie wytrzymuje i wbiega w niego. Przytulają się chwilę, ale Kruk ich ponagala.

— G-gdzie jest Leon? — próbuję spytać, ale zagłuszają mnie syreny.

Ostatni raz spoglądam na furgonetkę, po czym biegnę w stronę, z której przyszedł profesor.  Słyszę za sobą krzyki, ale wciąż biegnę. Gdy docieram do malutkiej łąki zauważam Leona na końcu niej. Obok niego leży rozbity motocykl. Jak on kochał ten pojazd...

Patrzę na niego i widzę tylko jego. Nie zauważam nawet, że Witek jest tuż za mną i trzyma mnie mocno za ramię, bym nie pobiegła do ukochanego.

W oczach stają mi łzy, Leon wyrzuca gogle. Przesyła mi buziaka i biegnie. Biegnie, ile sił w nogach.

Witek zauważa, że w trawie coś się rusza. Celuje pistoletem, ale zbyt wolno, bo Leon już leży z postrzelonym brzuchem, co dociera do mnie dopiero po chwili.

— Leon! Leon!! — krzyczę, a Witkowi rozkazuję strzelać do tamtego schowanego Niemca.

Nie zważam na niebezpieczeństwo, biegnę do Leona. Podkładam mu rękę pod głowę, płaszczem uciskam ranę.

— Leon, proszę cię, nie rób mi tego... Ja cię kocham, błagam... — dławię się własnymi łzami, ledwo wypowiadając słowa.

Patrzy na mnie, tymi swoimi pięknymi niebieskimi oczami. Czy mi się wydaje, czy są bardziej błękitne? Uśmiecha się. Resztkami sił łapie mnie za rękę, splatając nasze palce ze sobą.

— P-przepraszam... — szepcze niemal niesłyszalnie, po czym zastyga.

A ja nie mogę w to uwierzyć.

— Nie żartuj sobie nawet, Leon proszę, obudź się... Ty żyjesz, ja to wiem, Leon błagam... — zaczynam krzyczeć i dostaję ataku histerii. —LEON, NIE, TY NIE UMARŁEŚ, CHOLERA JASNA, LEON!!

Płaczę nad nim, wciąż trzymając go za rękę. Słyszę nadbiegające kroki Witka. Odwracam się. Ten przy nas kuca.

— Kornelia, musimy iść, j-ja wiem, że to ciężkie dla ciebie... — próbuje coś powiedzieć, ale widzę, że głos mu się łamie, więc po prostu poddaje się i siłą odsuwa mnie od Leona, który wciąż mi się przygląda.

— WITEK, ZOSTAW MNIE! WITEK, BŁAGAM CIĘ, WEŹMY GO ZE SOBĄ, JESZCZE DA SIĘ GO URATOWAĆ! — wrzeszczę, nie zważając na to, w jakim miejscu jesteśmy.

W końcu zostaję siłą wpakowana do samochodu. Jedyne co mi pozostało to patrzeć jak Ewa zszywa rany pana Adama, bo już nawet na płacz nie mam siły, tyle się wierzgałam i krzyczałam. Teraz płacze jedynie moja dusza. I serce.

✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧✧

Od śmierci Leona minęły dwa miesiące i mimo iż jest to krótki czas, to wiem, że nie znajdę nikogo innego. Może kogoś jeszcze polubię, może ktoś mi się spodoba, ale zakochać się, nie zakocham.

Leon był mężczyzną idealnym. Mądry, zabawny, przystojny, z szacunkiem do kobiet. Kochał i umiał to okazywać. Może i był volksdeutschem, ale uwielbiał Polskę i walczył o nią. I mimo iż wcześniej miał inne poglądy, to był patriotą.

Jestem w ciąży, to już potwierdzone. A co zrobię z dzieckiem? Nie wiem, może oddam do klasztoru? Bo zabić go nie mogę, nie mogę dokonać aborcji. Nie z wiedzą, że będzie to dziecko Leona. Może jeśli przeżyję wojnę, choć już sama w ogóle w to nie wierzę, to odnajdę mojego synka i wychowam go. Będę opowiadać mu o tym, jakiego miał cudownego tatusia. Będę starać się, by wyznawał takie wartości, jak jego tata.

Pogodziłam się z Ewą, choć nie wiem, czy można to tak nazwać, nawet nie byłyśmy pokłócone. Obie stwierdziłyśmy, że nie ma to sensu i musimy się wspierać.

Ewa i Witek rozstali się. Bez wyzwisk, bez krzyków. Kulturalnie. I choć oboje to przepłakali, to już mają jakieś pocieszenia. Witek może znowu spędzać czas z ojcem i widać, że mu to robi dobrze, zwłaszcza po śmierci jego przyjaciela. Ewka natomiast znalazła sobie pocieszenie w postaci Ferdka — brata jej przedwojennego narzeczonego. I mimo iż nie przepadałam nigdy za Ażurem, to Sońka wydaje się być dobrym wyjściem dla Ewy. Oboje są z tego samego świata, oboje wychowali się na Czerniakowie.

I myślę, że nazwę mojego synka Julek. Leon bardzo lubił to imię.

Kornelia Szneter, 23 lata,
Warszawa, 15 IX 1942 r.

🎉 Zakończyłeś czytanie 𝘄𝗼𝗷𝗲𝗻𝗻𝗲 𝗱𝘇𝗶𝗲𝘄𝗰𝘇𝘆𝗻𝘆 ‎ ꒰ 𝒎𝒐𝒏𝒕𝒉 🎉
𝘄𝗼𝗷𝗲𝗻𝗻𝗲 𝗱𝘇𝗶𝗲𝘄𝗰𝘇𝘆𝗻𝘆 ‎ ꒰  𝒎𝒐𝒏𝒕𝒉 Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz