Chapter VI

13 0 0
                                    

  - Żartujesz, prawda?
Mel zrobiła wielkie oczy, jak jej opowiedziałam o zdarzeniu sprzed trzech nocy. Zrobiłam to dopiero teraz, bo sama musiałam sobie wszystko poukładać w głowie.
  - Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale to sama prawda.
  - I chcesz mi powiedzieć, że wpuściłaś dzikie zwierze do domu, przeżyłaś jego atak i nikomu nie pisnęłaś nawet słówka na ten temat?
Czasami sposób myślenia tej dziewczyny mnie zaskakiwał. Ja jej mówię o zdarzeniu przekraczającym ludzkie pojęcie, a ona przejęła się moim bezpieczeństwem.
  - Wiesz tylko ty. Przecież nikt by mi w to nie uwierzył, a nawet jeśli, to wywołałoby to ogólną panikę.
  - Właśnie! Te stwory chodzą sobie po naszych ulicach!
  - Mel, ciszej. Przypominam ci, że wciąż jesteśmy w szkole.
Na całe szczęście korytarz nie był zatłoczony. W tracie dluszczej przerwy prawie cała szkoła zbierała się na błoniach by trochę posiedzieć na świeżym powietrzu, póki pogoda dopisywała.
  - Wybacz - zniżyła głos do szeptu - a powiedz mi, czy przyszedł jeszcze do ciebie?
  - Chyba tak. Zdaje mi się, że co noc widzę zielone oczy w zaroślach.
  - Wilk-podglądacz, no tego jeszcze nie grali.
  - Melanie, bądź poważna. Mamy problem, którego same nie rozwiążemy.
Mel westchnęła ciężko i otworzyła szkicownik. Machnęła w nim kilka kresek czy kółek, tworząc niekonkretny kształt.
  - Powinnyśmy powiedzieć o tym policji.
  - Też o tym myślałam.
  - Ale?
  - Nie mogę. Coś się we mnie blokuje, jak przechodzę obok posterunku. Nie chcę by ktoś go skrzywdził.
  - A co? Zakochałaś się tym futrzaku?
  - Nie bądź śmieszna - odpowiedziałam szybko na zaczepkę. Faktycznie, nie chciałam by coś złego spotkało tego wilka. To trochę dziwne, bo nic mnie nie łączyło z tym stworzeniem. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że mi na nim zależy i nie wiem dlaczego. Chciałam by mnie odwiedzał co noc. Jego obecność mnie uspokajała.
  - Żarty sobie robię. To jak w końcu? Mówimy o tym czy zostawiamy dla siebie?
  - I tak nie mamy dowodów. Nawet ślady pazurów na strychu wyglądają jakby je jakiś mebel zrobił. Myślę, że na razie wstrzymam się z ujawnianiem tego.
  - Rodzice już widzeli?
  - Jeszcze nie. Rzadko chodzą na strych. Spróbuję to w weekend zamalować czy coś. Akurat oboje idą do cioci na urodziny i będę sama.
  - Mam do ciebie przyjść?
Spoważniała na chwilę.
  - Po co?
  - We dwie będzie raźniej. I bezpieczniej.
To nie tak, że się nie bałam, ale miałam wrażenie, że wilk mógłby nie być tak wyrozumiały dla Mel, jaki jest dla mnie. Może i ryzykowałam swoim życiem, ale przyjaciółki nie zamierzałam.
  - Nie. Pozamykam wszystko na klucz i będzie dobrze. Zawsze mogę spać na strychu, a tam mnie nikt nie złapie.
Melanie ponownie westchneła. Jej ruchy stały się ciut bardziej sztywne, a ołówek robił dużo ostrych linii. Dopiero teraz dostrzegłam co rysowała. Wilk patrzył na mnie ze szkicownika.
  - Ładny - powiedziałam, opierając policzek i jej ramię. To nie był mój wilczek, ale i tak mi się podobał.
Chwila... Czy ja nazwałam go "moim"?
  - Ostatnio tylko je rysuje. Jakby ręka robiła to automatycznie. To strasznie dziwne Sophie, ale mimo iż powinnam, to nie jestem przerażona. Coś w środku mówi mi, że to całkowicie normalne.
  - Tak. Ja też tak mam. Kto wie, może ktoś rzucił na nas urok?
Zaśmiałam się z własnych słów, ale Mel pozostała niewzruszona.
  - Może... - rzuciła w przestrzeń, a później odpłynęła gdzieś myślami. Siedziałyśmy w ciszy do końca przerwy.

Matematyka nigdy nie należała do moich ulubionych przedmiotów. Nie z powodu licznych, trudnych zadań, a samego nauczyciela. Richard Robinson był dziwnym człowiekiem. Owszem, był przystojny, a przynajmniej tak twierdziła żeńska część klasy, ale miał w sobie coś niebezpiecznego, tajemniczego. Zawsze ubierał się na czarno i nosił długi płaszcz do kostek, nawet w pomieszczeniu. Na rękach miał białe rękawiczki, których nigdy nie zdejmował. Zapytany o to któregoś dnia odpowiedział, że to z powodu wrażliwej skóry. Guzik prawda. Widziałam, jak kiedyś przenosił ciężkie pudła z kantorku do sali. Jestem świecie przekonania, że osoba z nadwrażliwością nie przenosiłaby takiego ciężaru. Dlatego nie ufałam temu człowiekowi. Kłamał w żywe oczy szczerząc się przy tym, jak głupi. Kolejnym powodem mojej niechęci było to, że nie zwracał uwagi na zaczepki Ethan'a. Ten głupek mógł sobie robić co chciał na lekcjach i nie był za to karany. Raz nawet zabrał mi zeszyt i nabazgrał coś na okładce, a pan Robinson nawet nie spojrzał w naszą stronę, jak zaczęłam się wydzierać na tego głąba.
A skoro mowa o tym idiocie, to dziś go nie było. Ławka za mną stała pusta. Mogłam spokojnie skupić się na słuchaniu dziwnego nauczyciela i przy okazji analizować własne myśli. A było ich wiele. Po pierwsze musiałam zaplanować dalsze poczynania w sprawie artykułu. Coś mi podpowiadało, że musiałam zmienić temat. Ale z drugiej strony miałabym ot tak sobie odpuścić? To do mnie niepodobne.
Nagle poczułam dziwny ból w okolicach barku, jakby pulsowanie mięśni. Dotknęłam tamtego miejsca i poczułam gorąco. To było nieprzyjemne i z każdą chwilą się nasilało. W końcu syknęłam na tyle głośno, że zwróciłam uwagę nauczyciela.
  - Panno Valley czy wszystko w porządku?
  - Tak panie profesorze. Tylko rozbolał mnie bark, to wszystko.
Zauważyłam jak marszczył brwi. Przez chwilę obserwował mnie uważnie, a potem wrócił do pisania po tablicy.
  - Proszę iść do higienistki.
  - Ale nic mi nie jest.
Syknęłam znowu, a ból się nasilał.
  - Nalegam.
Ton jego głosu zabrzmiał zupełnie inaczej niż zwykle. Wstałam i bez słowa wyszłam z klasy. Zdziwiła mnie moja reakcja, bo nie planowałam tego robić, ale skoro już wyszłam, to mogłam przejść się do pokoju pielęgniarki. Korytarze w tracie trwania zajęć były opustoszałe. Ciszę co rusz przerywał gwar dobiegający z mijanych klas. Miałam do pokonania kawałek drogi, bo nasza higienistka urzędowała w małym pomieszczeniu na drugim piętrze tuż przy wieży zegarowej. Szłam, masując bolący bark, by przynieść sobie trochę ulgi. To był dziwny ból, jakby do końca nie należał do mnie. Trudno mi to wytłumaczyć.
Dotarcie na miejsce zajęło mi więcej czasu niż myślałam. Zapukałam do drzwi, odczekałam chwilę i weszłam do środka. Na wejściu odrzucił mnie ostry zapach spirytusu wylanego do wiadra obok kozetki.
  - W czym mogę pomóc, kochaniutka?
Obok stała starsza pani w białym fartuchu. Nigdy nie potrafiłam zapamiętać jej imienia.
  - Dzień dobry pani. Nazywam się Sophie Valley i jestem z czwartej klasy. Okropnie boli mnie bark. Ma pani jakieś środki przeciwbólowe?
  - Najpierw muszę obejrzeć twoje plecy. Zdejmij sweter dziecko.
Zdziwiła mnie ta prośba, a jeszcze bardziej momentalna zmiana nastroju. Uśmiech na jej twarzy został zastąpiony grymasem. Chyba nie była zadowolona z mojej wizyty. Ostrożnie zdjęłam górną część garderoby i odwróciłam się do niej plecami. Usłyszałam, jak głośno wciągnęła powietrze ustami, jakby ją coś zaskoczyło.
  - Połóż się na brzuchu. Zaraz coś na to zaradzę.
Bez słowa wykonałam polecenie. Sztuczna skóra, którą obity był mebel była strasznie zimna. Chwilę później pielęgniarka zjawiła się obok trzymając mały słoiczek z zieloną mazią. Zanim zapytałam o zawartość naczynia wylała mi breję na bark. Ból momentalnie ustał, a jak zaczęła mi to nacierać w skórę poczułam się senna.
  - Co to jest? - zapytałam, przymykając oczy.
  - To tylko zioła moja droga. Pomogą ci.
Zasypiałam. Poczułam ciepły koc narzucany na ramiona.
  - Biedna Luna. Odpoczywaj.
Luna? Jaka Luna?
Zasnęłam.
Obudziło mnie stukanie w okno. Po otwarciu oczu zobaczyłam kruka dziobiącego w szybę i ćmę przyklejoną do szkła po drugiej stronie. Najwidoczniej głodny ptak próbował przebić się na drugą stronę by dorwać tłustego owada. Widziałam też światło latarni i granatowe, nocne niebo. Musiałam zasnąć na łóżku czytając książkę.
Ale w moim pokoju nie mam okna obok łóżka.
W końcu dotarło do mnie gdzie byłam, a byłam wciąż w szkole, a konkretnie w pokoju higienistki.
Zasnęłam na kozetce.
Już miałam wstać i pędem ruszyć do domu, gdy usłyszałam za sobą sapnięcie. Ktoś tu ze mną był.
Powoli, z duszą na ramieniu, obróciłam głowę. Obok kozetki na krześle spał mężczyzna. I to nie byle jaki, a sam Conor Miller. Ręce miał skrzyżowane na nagiej klatce piersiowej, a głowę odchyloną nieco do tyłu. Dopiero teraz zauważyłam, że miał zabandażowany bark, aż do łokcia.
Co... On... Tu... Robił? I gdzie u diabła jest pielęgniarka? Jak mogła zostawić połnagą uczennice z półnagim facetem?! Ewidentnie pójdę z tym do dyrektora.
Powoli usiadłam, a kocem zakryłam dekolt. Próbowałam w ciemnościach znaleźć sweter i znalazłam. Wisiał na oparciu krzesła, na którym siedział Conor. Nie było mowy o zdjęciu go bez budzenia śpiącego mężczyzny. Miałam dwie opcje: albo po cichu wyjść tak, jak byłam, czyli otulona kocem, albo obudzić Conor'a i poprosić by oddał mi sweter. Zarówno pierwszy i drugi wybór niósł ze sobą pewne ryzyko. Nie wiadomo kto mnie na ulicy zaczepi i nie wiadomo, jak zachowa się starszy Miller. W myślach zrobiłam wyliczankę.
  - Sophie? - usłyszałam swoje imię. Nie znałam tego głosu, ale wywołał u mnie przyjemny dreszcz na plecach. Podniosłam wzrok i spojrzałam wprost w zielone oczy.
Zamarłam.
Conor Miller wpatrywał się we mnie w pełni obudzony, co rozwiązało mój problem z wyborem.
I zrodziło też kolejny.
W głowie mi huczało od nadmiaru myśli, a usta samoistnie wypuściły na świat jedno słowo:
  - Cześć

Bite itOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz