Rozdział 2

146 22 3
                                    

Gliniarz był bardzo wyrozumiały, ale i tak musiał mnie zatrzymać, skoro pryszczaty złożył skargę. Co prawda widziałem, że policjant, gdy się dowiedział, jak doszło do tego „uszkodzenia ciała", sam miał chęć przywalić gówniarzowi, ale spisał protokół i sympatycznie zaprosił mnie do radiowozu. Gdy poszkodowany zaczął się pieklić, że nie założono mi kajdanek, oficer Debicky spojrzał na niego w taki sposób, że pryszczaty zamilkł w jednej chwili.

– Pojebane dupki myślą, że im wszystko wolno – mamrotał gliniarz po polsku, kiedy ruszyliśmy sprzed maka. – Kto to, kurwa, widział, żeby podnosić rękę na ciężarną babę? Świat schodzi na psy, a człowiek musi udawać, że jest okej. – Zerknął na mnie we wstecznym lusterku. – Skąd jesteś, synu?

– Z Greenpoint.

Uśmiechnął się krzywo.

– W Polsce. W Polsce skąd jesteś?

Też się uśmiechnąłem.

– Z Tychów.

– Miasto Dżemu, co?

Tym mnie wziął bardziej niż brakiem kajdanek.

– Słucha pan?

Popatrzył na mnie jak na kosmitę.

– No jak nie, jak tak – odpowiedział zaraz. – Pod Jesionami kiedyś byłeś?

– Po lekcjach chodziłem z kolegami. – Wyszczerzyłem się, a jednocześnie poczułem, jak zaczyna mnie dławić wzruszenie. Tychy, dzieciństwo... Cholera, tęskniłem.

Policjant pokiwał głową z uznaniem. W jego oczach też pojawiła się nostalgia.

– Ja z Wadowic – przyznał cicho.

– Tych od papieża? – Starałem się być dowcipny, bo głupio, kiedy ci się głos łamie. Dopiero co przypieprzyłem szczylowi, robię za twardziela, a ryczę na samo wspomnienie o Tychach. Cholera!

– A są jakieś inne? – Debicky też się wyszczerzył i coś miałem wrażenie, że z tego samego powodu.

Zaśmialiśmy się jednocześnie.

– Wojtek – przedstawił się.

– Serio? Mój brat ma tak na imię.

– Widzisz, młody, jaki świat mały. Dobra, podjedziemy na posterunek, spiszę cię i wracasz do domu. Tylko nikomu po drodze nie przypieprz.

Pożartowaliśmy jeszcze trochę, zanim dojechaliśmy na miejsce. Niestety tam trafił się jakiś upierdliwy biurokrata, który ni cholery nie chciał się zgodzić, żebym wyszedł, więc Wojtuś musiał mnie zatrzymać. Zamiast na dołek, posadził mnie przy swoim biurku, po czym dał telefon i kazał dzwonić.

Po krótkim wahaniu wybrałem numer ojca. Wiedziałem, że nie będzie zachwycony, ale ostatecznie to nie moja wina, że jakiś skurwiel zapragnął pobawić się w Gołotę, prawda? Odczekałem kilka sygnałów, a kiedy włączył się automat, popatrzyłem na Dębickiego.

– Dzwoń, ile potrzebujesz – stwierdził tylko, wzruszając ramionami. – Chcesz kawę? Trochę gówniana, ale zawsze. Może znajdzie się też jakiś pączek, chociaż nie obiecuję.

– Chętnie. – Podziękowałem i ponownie spróbowałem skontaktować się z tatą.

Kiedy znów włączyła się sekretarka, przekląłem cicho, po czym niechętnie wybrałem numer mamy. Wiedziałem, że w przeciwieństwie do ojca ona nie tylko się wkurwi, lecz także będzie się martwiła. I to jeszcze jak! Dlatego wolałbym powiedzieć jej po fakcie.

Niestety mama też nie odebrała. A to już naprawdę dziwne, bo zwykle była przyklejona do komórki. Zastanawiałem się nad tym, kiedy wrócił Dębicki. Postawił przede mną papierowy kubek i duże pudełko, w którym ostał się jeden donut, a potem usiadł obok.

Chwila która trwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz