Prolog.

124 8 2
                                    

CHRISTIAN

Ktoś mądry powiedział kiedyś, że nasze życie to kolej losu. Czy inne pieprzenie. Długo w to nie wierzyłem i nie chciałem wierzyć. Że niby jakieś zrządzenie sprawiło, że zostałem prawnikiem i prokurator srał w gacie ze strachu za każdym razem, gdy widzieliśmy się na sali sądowej? Mowy nie ma. Sam na to wszystko zaharowałem. W pocie i nerwach.

Niewiele jednak wystarczyło, abym zmienił zdanie na ten temat.

Było to jedno spojrzenie. Tylko jedno pieprzone spojrzenie. Dla którego przepadłem.

Nie sądziłem, że będzie to kiedykolwiek możliwe, ale właśnie tak było. Kolejny mądry twierdził, że rodziliśmy się, uczyliśmy się, a potem umieraliśmy jako skończeni głupcy. A ja czasami miałem niesamowite przeświadczenie, że jednak byłem idiotą. Skończonym.

Szczególnie, że przyszło mi wychować trzech braci, z naciskiem na to, że ten najmłodszy był pieprzoną rodzinną zakałą i wpędzał do grobu naszą matkę za każdym razem, gdy wsiadał na swój zasrany motocykl. Oraz na to, że za każdym wszyscy trzej razem uświadamiali mi jakimi ogromnymi pojebami byli. I dalej są, bo w tej kwestii nic się nie zmieniło. Przypuszczałem, że nic się nie zmieni do mojej usranej śmierci.

Stałem wtedy na brzegu rzeki, czując jak muska mnie chłodne od wody powietrze i obserwowałem pogrążone we śnie Seattle oraz to jak po niebie przemykał jakiś samolot. Miasta takie jak Seattle nigdy nie spały. Zawsze był ktoś, kto czuwał. Zawsze.

Za mną trzy samochody stały w rzędzie. Po prawej i lewej stronie miałem braci. Swoich braci. Braci Vaden.

— Wiecie co? Różnie bywało, ale cieszę się, że jesteście, popaprańcy — usłyszałem, mając ochotę przewrócić oczami. Mówiłem. Banda pojebów. Na czele z gówniarzem.

— Chciałeś powiedzieć, że bywało różnie, gdyby nie ja — odparłem prosto, wysuwając dłonie z kieszeni, po czym wyjąłem stalową piersiówkę z marynarki. — W prawdzie nie wiem skąd te sentymenty, ale mogę za to wypić, masz rację, Tony. — dodałem, unosząc ją do góry, kiedy spojrzałem na jednego z brunetów. Anthony Vaden. Pierworodny. I rzekomo ten najbystrzejszy. Jak na moje oko to najbardziej wyszczekany. Najmłodszy w historii profesor na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Chluba tej rodziny. Matka pękała z dumy, gdy okazało się, że którykolwiek z nas odziedziczył po niej humanistyczne zapędy.

— Już się tak nie pusz, panie prawnik, bo ego zaraz rozsadzi pół miasta — Aaron, wyżej wspomniany Gówniarz zaczepił mnie, udając, że się ze mną boksuje. Wzniosłem na to oczy ku niebu, bo był moją porażką pedagogiczną, choćbym starał sobie wmówić, że było inaczej. Aaron Vaden, buntownik z wyboru, czaruś z natury. Najmłodszy z naszej czwórki.

— Znaczyłoby to o wiele więcej, gdybyś nie pakował się średnio raz na dwa tygodnie na dołek, z którego muszę cię wyciągać — rzuciłem chłodno, odkręcając piersiówkę i pociągnąłem z niej łyk. Może i byłem człowiekiem prawa, ale nie w momencie, w którym byłem poza kancelarią. Więc whiskey zagrzało mi przełyk, przyprawiając o przyjemne palenie, a zaraz potem brzdęk butelek rozniósł się po okolicy. — Na litość boską, czy wy zawsze musicie zachowywać się jak zwierzęta? — skrzywiłem się, widząc, że bezceremonialnie cała trójka zaczęła popijać z pełnowymiarowych szklanych naczyń przede mną. Rozumiałem piersiówki, ale cholera jasna, pełne butelki w miejscu publicznym?

— No co? Masz tu gdzieś psy? Bo ja nikogo nie widzę — Gówniarz rozejrzał się teatralnie, bawiąc się zakrętką od jabłkowego Jim Beama.

Mówiłem. Porażka pedagogiczna.

— Zaskakująco tu cicho, zważając chociażby na to, że masz w sobie jakiś magnes na każdego jednego funkcjonariusza w tym mieście — skomentował Ben, do tej pory milcząc najdłużej z nas. Był przedostatni w kolejce, cichy i opanowany. Zawsze zdystansowany. Mając go przed sobą, miałem przyszłego prezesa Vaden Security Corporation.

Oczywiście Aaron odpowiedział mu w jedyny, typowy dla siebie sposób, jakim było wystawienie środkowego palca. — Wal się, gówniarzu.

— Sam się wal!

— Hej, uspokójcie się. Miasto nie musi wiedzieć, że nasza rodzina to tak naprawdę banda idiotów — powiedziałem swoim sądowym tonem, ale nie zawsze to pomagało.

— Jeśli ktoś tu jest idiotą, to Aaron — skomentował Ben, biorąc łyk tequili, co młodszy zamachnął się, aby uderzyć go z pięści. Złapałem go za nadgarstek i pokręciłem głową.

— Aleś ty zabawny, Benny. Naprawdę. Matka wie, że tak się odnosisz do własnego brata?

— Ma ciebie na co dzień, więc wie, że wytrzymać z tobą, to jak zamienić się na rozum z kozią dupą — uciął Benjamin, na co zdusiłem w sobie śmiech. To akurat było zabawne.

— Gdyby tylko ojciec was usłyszał — mruknąłem po chwili, kręcąc głową i schowałem prawą dłoń z powrotem do kieszeni spodni. Wzmianka o Maxie potrafiła postawić ich do pionu, dlatego często korzystałem z takiego zagrania.

— Wystarczy nam, że ty tu jesteś. Dziękuję za kolejnego sztywniaka — mruknął Ben, krzywiąc się w dodatku. Nie dziwiłem się temu. Max Vaden nie był wzorowym rodzicem, co było zrozumiałe, ale z Benem miał szczególnie kiepskie stosunki. Wypracowane na własne życzenie. — To za co w końcu pijemy?

— No jak to za co? Pan prawnik już powiedział. Za to, że mamy siebie i że nic nas nie poróżniło. Nawet ojciec — Tony wyciągnął przed siebie butelkę Smirnoffa, która była jeszcze oszroniona. Trzymał ją mocno za szyjkę, a w jego oczach błyszczały zawadiackie iskierki.

— Za braci Vaden.

— Za was, chore pojeby.

— Aaron!

— Dobra, już dobra. — Gówniarz roześmiał się, wyciągając przed siebie butelkę z tequilą. Całą czwórką stuknęliśmy się i po chwili w gardle każdego z nas znalazł się alkohol.

A dlaczego zacząłem od tego, że naszym życiem rządził los?

Bo każdemu z nas spłatał figla.

Mnie w szczególności.

Choć tak naprawdę to każdy z nas przepadł i ironią było to, że w ogóle się tego nie spodziewaliśmy.

Przykładowo mój figiel nazywał się Red Davenport i okazał się być miłością mojego życia. 

~*~

hej, kochani! witam was bardzo serdecznie w czymś nowym ode mnie! chciałoby się powiedzieć, że w końcu, co jest prawdą, bo już dawno niczego nie wstawiałam na wattpada. tym razem jednak coś innego, coś na co nigdy się zazwyczaj nie porywałam, ale mam nadzieje, że się wam spodoba i że dołączycie ze mną do tej podróży, będzie mi bardzo miło<3

będę bardzo wdzięczna za każde słowo odzewu, gwiazdkę czy przekazanie dalej wieści o tym, że coś nowego się pojawiło, chciałabym zbudować od nowa jakąś społeczność, aby to było miejsce, w którym każdy czuje się dobrze i swobodnie! 

ten pomysł pojawił się w mojej głowie już dawno, ale życie i studia trochę uniemożliwiły mi rozwinięcie go, choć teraz mam nadzieje, że będzie inaczej i że bardzo przypadnie wam do gustu!

start już dzisiaj, pierwszy rozdział przewiduje na 15.08, także już niedługo, stay tunned!

buziaki, cleo x

Zapach różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz