4. Bo jesteśmy przyjaciółmi.

201 37 67
                                    


     Obudził się w Artemii. Przyjął to z ulgą. Mimo tego wszystkiego, co tutaj odczuwał, nie chciał stąd zniknąć. Nawet jeśli Maurice nigdy go nie pokocha i nigdy nie będą mogli być razem, to przy nim czuł się jakby był w domu. Nie chodziło o to królestwo, którego jeszcze dobrze nie znał. Chodziło o tego mężczyznę i to jak spokojnie czuł się w jego ramionach. Zwłaszcza, gdy pozwalał sobie nie analizować zanadto, by pogrążyć się w tym cieple, które od niego emanowało.

     Przez ten miesiąc, który spędził w Polsce poszedł w końcu za radą Jaśka i zaczął robić notatki do okoliczności swoich przenosin. Zauważył, że nabrały na natężeniu w momencie, w którym jego uczucia do Maurica nabrały na sile. Zaczął podejrzewać, że energia, która go wypychała w tę rzeczywistość była właśnie z nim związana. Tylko ciągle nie wiedział, jak miał niby to kontrolować. Nie było go tutaj przez trzydzieści dni, ale jeśli miał być szczery, nie miał zbyt wiele czasu, by analizować własny ból i tęsknotę.

     Wszystko się tak bardzo poplątało.

     Przesunął dłonią po swoich ciemnych lokach i sapnął ze zrezygnowaniem. Niemal w tym samym momencie rozległo się pukanie, a gdy bez zastanawiania się rzucił: „proszę", do środka weszły trzy pokojówki, ubrane w ciemne uniformy, przełamane białą koronką, którą obszyty był również jasny czepek każdej z nich.

     Służki ustawiły się w rzędzie i dygnęły, jedna z nich trzymała w dłoniach misę z wodą, druga kilka złożonych ręczników.

     – Król, prosi cię, panie, do swej czytelni.

     – Która jest godzina? – wymamrotał, podnosząc się do siadu. – Połóż to gdziekolwiek, dziękuję – zwrócił się do tej, która przyniosła wodę.

     – Godzinę temu wstało słońce – odpowiedziała ta, której kosmyk jasnych włosów wyrwał się spod czepka. – Minęła siódma rano.

     Siódma... Pojęcia nie miał, o której poszedł spać. Wiedział tylko tyle, że nie bardzo się wyspał. Obserwował jak jedna z dziewcząt ułożyła misę z wodą na krześle, inna położyła na stoliku ręczniki a ta trzecia zabrała się za odsłanianie zasłon.

     Do środka wpadły promienie słoneczne. Oślepiony, zmrużył oczy. Zaraz jednak zauważył, jak zaczynają dobierać się do jego szafy i wybierać mu strój.

     – Ja sobie poradzę, naprawdę! – zawołał, zrywając się z łóżka. Bose stopy zderzyły się z zimnym drewnem. Zadrżał.

     Znieruchomiały, odwracając się w jego stronę.

     – Nie potrzebujesz, panie, naszej pomocy?

     – Nie, dziękuję. – Zobaczył jednak od razu ich skonfundowanie, dodał więc szybko: Doceniam to, że się staracie, naprawdę. Ale w moim dawnym królestwie robiliśmy to sami i... naprawdę, dam radę.

     W odpowiedzi ponownie dygnęły i wyszły z komnaty, cicho zamykając za sobą drzwi.

     Milo opadł plecami na łóżko i ukrył twarz w dłoniach. Zwariował. Mimo że uprzedzał, że powinien się liczyć z wczesnym wstawaniem, nie sądził, że aż tak. Swoją drogą, od której on musiał już nie spać?

     Wykonał poranną toaletę, umył nawet zęby tą dziwną, drewnianą szczoteczką do zębów, z niewiadomego włosia. I tym czymś, co miało zastępować pastę, a było papką zrobioną z jakich ziół, których nazw już nie pamiętał.

     Ubrał się, przesunął mokrą dłonią po włosach, mając płonną nadzieję, że to coś da i wyszedł na korytarz.

     Czytelnia. Pamiętał, gdzie to było. Tam Maurice namiętnie grywał w szachy, tam mieścił się wcześniej jego książęcy gabinet.

Równolegli II: Niech żyje król. ( wolno pisane)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz