11. Powrót króla.

126 23 71
                                    


         Następnego ranka Miłosz wciąż znajdował się w Artemii. Nie miał pojęcia, która była godzina, ale zakładał, że sporo przed siódmą, skoro nie obudziły go pokojówki. Nie chciało mu się spać, mimo że był zmęczony. Do późna rozmawiał z Mauricem, a potem leżeli razem w jego wielkim łożu, wtuleni w siebie, bezpieczni we własnych ramionach. W czułym akcie, którego obaj potrzebowali. Do swojej komnaty udał się niedługo przed świtem, wdzięczny, że straż odeszła od królewskich drzwi do odległości wejścia do skrzyła pałacu. Usłyszawszy, że król czuje się już znacznie lepiej i nie trzeba już pilnować, by nikt go nie odwiedzał mogli zwiększyć nieco swój rewir patrolu. Młody doradca czuł, że zapadłby się pod ziemię, gdyby nakryto go bezpośrednio wychodzącego z królewskiej komnaty.

         – Powinienem wyjść o tej porze? Tak w środku nocy – zapytał Maurica, niepewny, czy przypadkiem nie wywoła niepotrzebnych plotek.

        Król przekrzywił głowę i spojrzał na niego, a jego rozchylone nieco usta pieściły ciepłym powietrzem czoło Miłosza.

         – Zakładam, że trudniej będzie wyjaśnić twoje wyjście o poranku – odparł niegłośno i jakoś tak niżej, bardziej wibrująco.

         Milo przełknął ślinę w sposób, który miał być dyskretny.

        – Ale środek nocy...

         Król wzruszył ramionami.

        – Czy władca tego królestwa nie może do późnych godzin rozprawiać nad ważkimi sprawami swego ludu? Przypominam ci zaś, iż jestem niezdrów i nie powinienem nadwyrężać własnych sił spędzaniem wielu godzin w gabinecie.

         Miłosz uśmiechnął się lekko. Jego serce trzepotało ulgą jak koliber sączący nektar z bujnego kwiecia. Znów słyszał ten miejscami wręcz nonszalancki ton, widział te wymowne uśmiechy i tylko mgła czająca się gdzieś na granicy tęczówki i czerni źrenicy zdradzała, że w duszy króla wciąż odbywała się walka o równowagę.

        Miłosz niespiesznie ubrał się i ochlapał twarz wodą przygotowaną w misie na komodzie przy szafie, w której niebezpiecznie zwiększała się ilość jego strojów. Maurice jednak był nieugięty. Doradca króla musiał odpowiednio wyglądać w każdej sytuacji, a nie godziło się, by bywał w towarzystwie w tym samym kaftanie po wielokroć.

        Przeczesał wilgotną wodą gęste kręcone włosy i przebiegł wzrokiem po widoku za oknem. Mlecznobiałe chmury przysłaniały słońce, zwiastując nadchodzący deszcz. Drzewa z gracją kołysały bogatymi zieleń gałęziami, jakby zaznaczały tym swoją wielkość. Królewski ogród niemal świecił pustkami. Jedynie podstarzały ogrodnik spacerował między klombami z sekatorem w żylastej dłoni.

          Milo poprawił kołnierz czarnej kamizelki i chrząknął pod nosem. Potrzebował się przewietrzyć. Nie dałby rady bezczynnie siedzieć i czekać na oficjalne rozpoczęcie jego dnia. Nie po ostatnich wydarzeniach, które w ciąż echem rozbrzmiewały w jego umyśle.

         – Cóż prawisz? – wyszeptał cicho Maurice, jakby nie pytał, a zaledwie mamrotał do siebie, zlękniony tym, że może zrobić sobie złudną nadzieję.

         – No pomyśl. Musisz dbać o dobro własnego kraju, co nie? On jest dla ciebie na pierwszym miejscu. Więc takie – tu chrząknął – radosne wydarzenie powinno się odbywać wśród twojego ludu.

          Król przesunął palcem wskazującym i kciukiem po ustach i zmrużył oczy, próbując wszystko sobie przekalkulować. Milo miał sporo racji. Ważne dla królestwa wydarzenia powinny mieć miejsce na jego ziemi, a nie na obczyźnie, jednak czy taki argument wystarczy...

Równolegli II: Niech żyje król. ( wolno pisane)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz