17. Ostatni dzień z bachorem.

1.5K 121 120
                                    

pilar




– Santi, kto wygra mecz?

– Barça!

– Kto wygra mecz?!

– Barça!

– Kto strzeli bramkę?!

– Wujek Gavi!

– Rozkład jazdy?!

– Jazda z kulwami!

Tak właśnie wyglądał niemal cały poranek oraz popołudnie przed spotkaniem z Villarreal, na który dzień przed przyjazem Alby miał zamiar zabrać nas Pedro. Osobiście uważałam, że emocji nam nie brakowało, ale skoro Gonzalez uparł się, że chce wspierać swoich kolegów na Camp Nou, to nie pozostało mi nic innego jak tylko mu tam towarzyszyć. Po tym, jak pół miasta przejechaliśmy w poszukiwaniu dziecięcej koszulki FC Barcelony, na którą napalił się Pedri, byłam wywalona z wrotek i wcale nie miałam ochoty spędzać wieczora nigdzie indziej niż na mojej kanapie w towarzystwie dobrego serialu.

– Wyglądasz jak dziewczyna piłkarza - Pedro poruszył brwiami, stając w progu mojej sypialni z Santiago na rękach.

– A czuję się jak chłopiec od podawania piłek - wydęłam dolną wargę, wskazując na co najmniej dwa rozmiary za dużą koszulkę z numerem osiem na plecach. – Musimy tam iść?

– Kochanie, to przedostatni mecz w sezonie. Wywieźliby mnie na taczce, gdybym się nie pojawił.

– Przecież nie zabraniam ci wspierać swoich kolegów.

– Ale chciałbym, żebyś była tam ze mną - odparł, stawiając wiercącego się jak smród po gaciach Santiago na podłodze. – Połowa mojej rodziny tam będzie.

– I jest to kolejny z powodów, dla których nie chcę tam iść - parsknęłam, celując w jego stronę moim ukochanym różem od Seleny Gomez. Na samą myśl o konfrontacji z Glorią, która była gorsza od samego Szatana, po moich plecach przechodził zimny dreszcz. – Zapomnij, Gonzalez.

– Kiedyś musicie się pogodzić.

– Prędzej skoczę z mostu wprost pod nadjeżdżający pociąg niż podam rękę twojej mamie.

– Cóż, to nie jest zbyt miłe - skrzywił się. – Po meczu możemy gdzieś wyskoczyć z chłopakami. Opcjonalnie możemy też sprzedać dzieciaka Sirze i wyjść gdzieś sami - poruszył brwiami, zagryzając dolną wargę z cwaniackim uśmiechem.

– Żeby znowu ktoś sobie robił łeb? Gonzalez, to nasz ostatni dzień z tym bachorem - przypomniałam mu, choć sama jeszcze nie wierzyłam w nasze szczęście. – Obiecuję, że jutro pójdziemy napierdolić się na miasto z radości, ale nie kuśmy już więcej losu.

– Obiecujesz? - wyciągnął w moją stronę mały palec dłoni.

– Obiecuję - powiedziałam i kiedy tylko podałam mu swój, przyciągnął mnie do siebie i cmoknął w usta. – Wieczorem zamówimy pizzę.

– Pizza! - zawołał wesoło Santiago, dla którego pizza była ulubionym, tuż po bałagan, słowem.

Nie mam pojęcia jak się to mogło stać, ale czym bliżej końca opieki nad tym małym stworem byliśmy, tym bardziej zdawałam się akceptować tę całą sytuację. Wiadomo, że od każdej normy są wyjątki - takimi wyjątkami było właśnie rozcięte czoło Santiego, genialny pomysł na nadmuchanie balonów z gumek znalezionych w szafce czy to, że podczas krótkiej chwili nieuwagi prawie ściągnął sobie na łeb kubek pełen gorącej herbaty. Jednak kiedy wreszcie wieczorem wszyscy padliśmy jak dłudzy na kanapę, nie mogłam ukryć swojego wzruszenia, gdy ten mały, wstrętny kaszojad przytulił się do Pedro, a po chwili zasnął tak twardym i spokojnym snem, że udało nam się go nawet przenieść do łóżeczka bez krzyku. Z jednej strony miałam go dość jak nie wiem co, jednak z drugiej chyba zdążyłam się przyzwyczaić do tego, że mogliśmy zaplanować sobie z Pedro cokolwiek, a życie i tak zweryfikowało nam to poprzez tego dzieciaka. Tak samo jak to, że oboje byliśmy naprawdę słabi w logistycznym gospodarowaniu czasem, przez co na Camp Nou dotarliśmy całe dwie minuty przez rozpoczęciem spotkania, kiedy połowa miasta zgromadzona na trybunach śpiewała już hymn FC Barcelony.

Houston, we have a problem | pedri Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz