ROZDZIAŁ 7

138 21 1
                                    

Pov. Peter

Wpatrywałem się w sufit z rękami założonymi za głowę i stukałem stopą o podłogę, nucąc cicho pod nosem dobrze mi znaną melodię. Nie miałem pojęcia skąd pochodziła, ani tego, co mnie z nią łączyło. Podświadomie czułem, że była mi bliska, jednak nigdy nie zagłębiałem się w znaczenie swoich emocji i skojarzeń, także ten cichy głosik wewnątrz mnie, który dość nachalnie chciał mnie chyba o czymś poinformować, nie miał dla mnie najmniejszego znaczenia. Nieważne jak bardzo gorycz i melancholia próbowały na mnie wpłynąć, nic nie mogło zburzyć murów, które zbudowałem wokół swojego serca i rozumu. Tylko ja miałem prawo decydować o własnym życiu. Własnych myślach i ciele. Zagnieździło się we mnie głębokie pragnienie posiadania kontroli. Może taki się urodziłem? Może taki właśnie byłem? Tak żyłem i funkcjonowałem. Tylko to miało znaczenie. Wydarzenia z czasu teraźniejszego. Miałem na nie wpływ. Byłem autorem własnych wyborów. Mało istotne było to, że mogły być niewłaściwe. Były moje. Zależały od moich słów. Moich czynów i pragnień. Nie chcąc przyznać się przed samym sobą, iż moja wyimaginowana wolność była tylko zdradzieckim kłamstwem mojego popieprzonego umysłu, dumnie trzymałem głowę wysoko w górze, by poczuć się lepszym. Czy miałem kompleksy? Nie wiem. Nie miałem jednak zamiaru porównywać się do ludzi, którzy nie potrafią nadać wartości własnemu życiu. Ja swoją znałem i wiedziałem, że zasługuję na wiele. Czy byłem frajerem, który potrzebował poczuć się wywyższonym? Szczerze mówiąc, nie było to trudne, zważywszy na ogólne upośledzenie społeczeństwa. Nie mogłem zatem powiedzieć, iż bardzo się starałem, jednocześnie czerpiąc przyjemność z rezultatów swoich działań. Chciałem dowieść tego, że mam kontrolę nad swoim losem i potrafię realizować własne cele. Komu? Sobie? Może temu skurwielowi? Co tak dokładnie i dlaczego chciałem udowodnić? Wmawiałem sobie, że nie jestem zależny od nikogo, ani niczego. Nic nie miało na mnie wpływu, oprócz moich własnych pragnień. Odciąłem się od tych wszystkich myśli zaprzątających moją głowę i żyłem bez zbędnych pytań i niedomówień.

To co działo się wewnątrz mnie było tylko i wyłącznie moim własnym interesem. Każdy kto naruszał moją osobistą strefę musiał liczyć się z konsekwencjami. I nie mówię tu o komforcie, ale o wrodzonej potrzebie posiadania władzy. Pragnienie to powoli się rozrastało, obejmując już nie tylko mnie samego, lecz i najbliższe mi otoczenie i ciągle rosło. Tak samo jak moja chciwość. Im więcej osób uginało się pod uciskiem moich słów i czynów, tym bardziej rosła moja pewność siebie. Jednak nie byłem skończonym idiotą i zdawałem sobię sprawę z tego, że prawdopodobnie nie jestem niepokonany. Że nie jestem pieprzonym Bogiem. Na tym świecie nie istniał nikt więcej, prócz słabych i żałosnych ludzi. Człowiek to istota pełna wad. I choć jest tak zdegradowanym produktem tego świata, to wierzy, że może stać na jego szczycie. Zbędna była mi ta wiedza, bo chociaż była we mnie zaszczepiona, to nie dopuszczałem do siebie tego żałosnego obrazu rzeczywistości. Choć rozum znał prawdę, to jakaś część mnie nie mogła tego zaakceptować. Desperacko nie chciała się do niej przyznać. Chciałem wierzyć, że mogę być kimś. Chciałem udowodnić temu człowiekowi, że mogę być czymś więcej. Pokazać temu sukinsynowi, że nie jestem jedynie głupim dzieckiem, któro zgubiło się w świecie dorosłych. Byłem w stanie przetrwać w nim bez większego wysiłku. I to robiłem. Nie potrzebowałem, by patrzył na mnie z politowaniem, zmieniającym się później w kpinę. Dość miałem ludzi, którzy myśleli, że mogli ze mną pogrywać tylko dlatego, że żyli na tym świecie dłużej ode mnie. To tylko sprawiało, że wyglądali na naprawdę żałosnych, gdyż nawet pomimo przewagi tylu lat, nie byli w stanie mi dorównać.

Pod koniec i tak to wszystko nie miało najmniejszego znaczenia. Moje życie. Marzenia. Nadzieje. Smutki i troski. Moje starania służyły wyłącznie temu, bym to ja sam mógł poczuć choć odrobinę satysfakcji. Jako człowiek nie posiadałem większej wartości i nie miałem praw do życia jako jeden z nich. Nie walczyłem z tym. Przynajmniej tak myślałem. Niespodziewanie okazało się, że mimo woli poszukiwałem czegoś tak trywialnego jak akceptacja i przynależność. Niefortunnie były to tylko naturalne instynkty, a ja musiałem z nimi walczyć. Chowałem przed sobą własne emocje, więc tym bardziej nie były one przeznaczone dla wścibskich oczu innych.

DEVILISH JUSTICE  irondadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz