epilog

168 23 2
                                    


historia bez początku wciąż zasługuje na swój koniec


Wiosna była piękna w tym roku. Zauważył, jak drzewa ubierając zielone liście, trawa na nowo odżywa po uścisku brudnego śniegu. Z dziwnym i nieswoim zafascynowaniem patrzył, jak zaczynają się pojawiać pszczółki i każdego rodzaju robaczki. Zachwycał go rozkwit kwiatów (sam je nawet podlewał!). Niebo rozjaśniało się pod jego wzrokiem, nie zostawiając szarych, pochmurnych bohomazów. Letni wiatr roznosił po świecie tajemnice z odległych krain, dmuchając mu raz za razem w twarz. A wstawanie rano nie było przymusem, kiedy mógł budzić się obok własnego słońca, emanującego energią, której złapanie było kiedyś czymś niepraktycznym. Ciepło, bijące zewsząd nie było czynnikiem przeszkadzającym, a nabierającym znaczenia z upływem ciągnącego się milami miodu; słodkiego naparu dodawanego do rannej herbaty. Nie myślał nigdy, że może pochwycić coś tak skromnego i ubogiego w swoim bycie. A jednak lekkie pocałunki na policzkach, bądź całej twarzy przypominały mu o rozkwicie – nieskory był przyznać, że to o nowe narodzenie jego duszy chodziło.

Wyrobił się przez ten czas, co spędził z Atsushim, dziwnych rumianych lic, jeszcze dziwniejszego uśmiechu i okropnego, obrzydliwego wręcz za miłego usposobienia do obcych. Chłopak zmienił jego usposobienie do życia, nawyki i postrzeganie pewnych spraw, na które nigdy nie zapatrywał się pozytywnie. Zmiana następowała etapami i w żadnym wypadku, nie mógł ich w jakkolwiek sposób kontrolować. Co mogło niegdyś prowadzić do łatwiej frustracji, a jednak. Było to coś, uroczo trzymającego dłoń w stanie gorszącym, kiedy nie rozpoznał własnych czynów i umysłu.

Atsushi zasadził mu kwiatki na głowie, pełnych różnorakich kolorów (gdzie nie było miejsca na te czarne, których nie tak dawno bardzo pragnął). W rzeczywistości, krojonej nożem do masła, które dawno już rozmiękło pod wpływem temperatury, mógł osadzić się jako bohater uratowany i wreszcie przez tę chwilę szczęśliwy. Bo słońce grzało mu w twarz, drugie uśmiechało się z drugiego końca pokoju. A trzecie (do którego wciąż był nieprzekonany i rozczarowany wyborem Atsushiego) spoglądało spod łebka, gotowe w każdej chwili uniesienia, skoczyć na jego biedne nogi – wyłamując je jedna po drugiej.

Czarny pies nie był małym i spokojnym psiakiem o jakim myślał, kiedy Atsushi pierwszy raz mu powiedział, że znalazł pokrzywdzonego przez los pieska, potrzebującego pomocy. Uleganie pod presją wykrzywienia ust w sposób na tyle czarujący, że w kalkulacji nie znalazł przyjaciela, a słowa same ułożyły się tak, by jeszcze bardziej uszczęśliwić ukochanego.

Teraz na głowie miał niezwykle podekscytowanego psa, lepszą pracę (bogowie się do niego przekonali) i uczucie, rodzące na myśl drzewo pełne nowych plonów, zielone i dojrzałe, zapewniające podstawowe potrzeby do funkcjonowania organizmu. Coś, o co starał się by nie zwiędło i żyło jak najdłużej, wyrastającego na symbol mądrości, możliwej przestrogi i zachwytu nad istnieniem owej miłości, do której nigdy tak naprawdę nie łaknął, nie pragnął i o niej nie marzył.

Choć miłość Atsushiego, nie przynosiła zmartwień, była puchem, materiałem, o którego otarcie sam się starał. Koiła i uspokajała, i sam sobie nie wierzył, że mógł osiągnąć to w tym życiu, gdzie miał być przedstawiony jako antagonista, nie zasługujący na szczęście z uczuć prostej troski. I zderzenie to, pokazało mu kontrast, który dawno już przekroczył w stronę głupiutkiej radości, i miłości.



trzody owiec uwikłane w piwonie; shin soukokuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz