Hej wszystkim. Na początku 2016 roku, zacząłem pisać opowiadanie "Coś się dzieje" w którym od początku do końca leciałem na totalnej improwizacji Nie miałem planu, nie analizowałem tego jak historia ma się potoczyć, po prostu dawałem ujście swojej potrzebie pisania. Powstało 26 opublikowanych rozdziałów i jeden zaczęty jednak nie ukończony. Między pierwszym a ostatnim rozdziałem była gigantyczna przepaść w zamyśle na historię i sposobie pytania. Ostatnio ją wygrzebałem, przeczytałem od początku do końca i odkryłem, że hej, ta historia nie jest głupia. W sensie no jest, ale ogólny zamysł brzmi naprawdę solidnie. Może pora wygrzebać? Może pora napisać od nowa, chociaż w ramach testu własnych możliwości.
Czy pisałem od tego czasu cokolwiek? Nie. Czy rozwijałem się jakkolwiek? Absolutnie nie. Troche mnie wzięło na wygrzebywanie staroci z mojego życia ostatnio i jakoś tak wyszło. Także tak. Powstał pierwszy rozdział. Postaci będą te same. Imion (niestety) nie planuje zmieniać. Tytuły również z bólem serca zostawię oryginalne, chociaż większość z nich jest dla mnie mega żenujące. Ogólny koncept na historię zostaje podobny, ale zobaczymy co się wydarzy dalej. Nawet jeśli ta wersja ma być bardziej przemyślana to nie podejrzewajcie mnie o myślenie za dużo. Stara wersja nadal jest dostępna, głównie ze względu na to, że nadal mam trochę do niej sentyment i chce mieć jak do niej wrócić. Na ten moment jedyne co mogę powiedzieć, to miłego czytania.
Poniedziałki mają jedną zasadę: należy je rozpocząć od dźwięku godowego walenia. Tak i dzisiaj, jak tylko otworzyłem oczy, obróciłem się z boku na brzuch i zachrypniętym głosem wydałem dosadne "AAAAAAAA" w celu zgromadzenia chęci do życia. Każdy poranek był trudny, jednak poniedziałki w sobie miały coś totalnie kosmicznego. Weekend rozleniwiał i dawał złudne poczucie świętego spokoju, tylko po to by poniedziałek uderzył brutalnie nagłym przymusem odnalezienia motywacji. Zwłaszcza bolesna była wizja pobudki o 5 rano w celu dotarcia z wypizdowa górnego do miasta, bo przecież lekcje w szkole na 8 nie uwzględniają dojeżdżania dwie godziny w jedną stronę.
Ledwo przytomny próbowałem trafić palcem w telefon, żeby wyłączyć budzik. Zadanie to jak zwykle mnie jednak przerosło, więc nieśmiało otworzyłem oczy żeby zidentyfikować tą morderczą bestię. Złapałem telefon w rękę i spod zapuchniętych powiek spojrzałem na ekran, tylko po to żeby zobaczyć wielkie cyfry 8:54 na środku ekranu. O chuj. O kurwa.
Podniosłem sie raptownie na łóżku, przecierając gwałtownie oczy i zastosowałem próbę wyskoczenia z łóżka. Przy okazji od razu zaplątałem się w kołdrę, więc zaryłem twarzą o dość dawno nieodkurzaną podłogę. Oczywiście, przecież nie mogło być inaczej. To nie byłby mój poranek gdyby nie jakiś rodzaj kontuzji fizycznej. Zwłaszcza kiedy uskuteczniam tak ostentacyjne zaspanie na lekcje. No jak nic najwcześniej dotrę do liceum na godzinę na godzinę 12, więc 2 matmy, wf i polski z głowy.
Chwila kurwa moment. Jakiego liceum? Jakie matmy? Jaki polski?
Jestem porażką życiową. Nie ważne że skończyłem liceum 5 lat temu. Nie ważne, że mam 24 lata. Nieistotne też, że w tym momencie noce spędzam na pisaniu magisterki. Jest to totalnie nie ważne, bo tak czy siak regularnie doświadczam pobudek takich jak dzisiejsza: w świętym przekonaniu, że nadal jestem w liceum. Ten moment totalnego odklejenia potrafi zająć mi kilka sekund, kilka minut, a czasami i kilkanaście. Zdarzały się dnie, że w popłochu poleciałem na autobus, pojechałem pod szkołę, dostałem się nawet do środka i dopiero widząc pod klasą osoby których totalnie nie zdawałem sobie sprawę, że moje spóźnienie o nie jest 5 minut, bardziej 5 lat. I oczywiście nikt w drodze od drzwi liceum do klasy nie uświadomił mnie, że nie jestem tam gdzie być powinienem. Bo po co, zasadniczo nie wyróżniałem się aż tak na tle armii licealistów. Zasadniczo w sklepach nadal mnie pytali o dowód jak kupowałem fajki, włosy na twarzy niechętnie mi nie rosły, a ubiorem nie różniłem się wiele od typowego ucznia plastyka, więc czemu mieliby to kwestionować?
Totalnie zajebany, rozpocząłem proceder wyplątywania się z kołdry. Przynajmniej mogłem otwarcie przyznać, że na podłodze mojej siedemnasto metrowej posiadłości było zdecydowanie łatwiej to zrobić, niż na jednoosobowym łóżku. Po zaciętej walce z tym oprawcą z trudem podniosłem się na kolana i wstałem, rozpoczynając podróż wstydu w stronę łazienki. Oczywiście, po dotarciu do celu zobaczyłem swoją twarz, więc nie miałem szans na poprawę nastroju. Nie żeby cokolwiek w odbiciu mnie zaskoczyło. Nie należę do osób zbyt bystrych, ale posiadam 2 gałki oczne względnie sprawne, które dość skutecznie informują mnie o tym jak wyglądam. Włosy typu szopa i to spalona rozjaśnianiem, podkrążone oczy i skóra koloru ekologicznego papieru toaletowego są moją cechą rozpoznawczą. W połączeniu z opuchniętą, zaspaną twarzą i odciśniętym szwem poduszki na policzku tworzą obraz nie tylko okrutny ale i żałosny. Ale co zrobić, histeria nad swoim żałosnym wyglądem nie przyniosłaby nic pożytecznego, jedynie utwierdziła mnie w przekonaniu które już jest dosyć głęboko zakotwiczone w mojej głowie. Zresztą cały ten monolog w mojej głowie wystąpił raczej w formie krótkiego "ugh" na widok własnego odbicia, następnie się urwał. Pierwsze pół godziny do godziny po pobudce było w moim wykonaniu marszem zombie, przeprowadzone tylko przez jeden wątek myślowy. Dziś był to dżingiel z reklamy musztardy. W rytm tej porywającej melodii pozbyłem się smrodu z gęby, wziąłem prysznic i nawet nałożyłem jakąś odżywkę do wgniatania we włosy, żeby z szopy niecelowej nadać efekt szopy celowo zamierzonej.
CZYTASZ
Coś się dzieje 2.0
Historical FictionJest to pisana na nowo wersja opowiadania które zacząłem pisać 7 lat temu, dlatego są dwa. Z XXI wieku nagle do renesansu? Przejebane. Jarek to student historii sztuki na UW. Jego życie było takie jak wielu innych ludzi (pomijając jego ogólne upoś...