Wciskał pedał gazu tak mocno, że miał wrażenie, że zaraz wykopie dziurę w podwoziu. Gdyby wybrał samolot byłby już dawno na miejscu, ale po tym co się stało wolał nie wsiadać na jego pokład. Jechał więc swoim własnym Chevroletem, a autostrada krajowa miała się zaraz skończyć. Do Lafayette dzielił go ostatni zjazd. Wracał do domu.
Mijając znajomy, stary znak powitalny zwolnił. Miasto śmierdziało dymem ze starym kominów i krowim gównem, ale w porównaniu z powietrzem w L.A. Izzy i tak miał wrażenie, że mógł tu w końcu odetchnąć. Dom jego matki nie zmienił się prawie w ogóle, poza tym że wyjątkowo schowała auto do garażu, a podjazd był pusty. Specjalnie dla niego. Zaparkował tam, ale zanim odważył się wejść do środka musiał spalić dwa papierosy. Tak mu się kurwa śpieszyło, a teraz się wahał. Zapukał do drzwi. Kiedyś nie musiał tego robić. Kiedyś to był jego dom.
- Jeffrey! - zawołała Sonja Isbell otwierając drzwi. - Nie sądziłam, że naprawdę się zjawisz!
- Oto jestem, mamo.
- Tak - westchnęła, kładąc dłonie na biodrach. - Jesteś. W takim razie wejdź do środka.
Wnętrze domu pozornie zmieniło się nieco bardziej (stara kanapa została wymieniona), chociaż szczegóły pozostały dokładnie takie same. Pożółkłe od palenia papierosów lampy, na których odcisnęły się też martwe owady. Wypchane, przeraźliwe stworzenia, które jeszcze za swojego życia dziadek Izzy'ego zwoził do tego domu (już wtedy nie wyglądały dobrze, a teraz już się praktycznie rozsypywały). Zdjęcia rodzinne wiszące na ścianach były częściowo wzbogacone o nowe fotografie, których Izzy wcześniej nie widział. Kevin i Joe z ich dziewczynami czy żonami. Brakowało nowych zdjęć Izzy'ego, ale było to zrozumiałe. Na lodówce jednak wisiała od niego londyńska pocztówka.
- A jednak dotarła! Już się bałem, że...
- Wysłałeś ją pod zły adres - wtrąciła Sonja. - Ale sąsiedzi byli tak mili, że mi ją oddali.
- Och.
To była ich pierwsza zagraniczna trasa, a on był wtedy mocno nietrzeźwy. Nie to, co teraz.
- Co gotujesz? - zapytał.
- Gulasz.
- Pachnie ładnie - skłamał.
Matka kazała mu zanieść swoje rzeczy na górę, zanim przyjedzie jego rodzeństwo (które najwyraźniej zostało zaproszone na kolację). Tak właśnie zrobił, wdrapując się po schodach na górę do pokoju, którego nie widział, odkąd zwiał z tego miejsca. Prawie nic w nim nie zmieniono. Stały tam po prostu jakieś pudła i kartony z rzeczami, których Sonja nie chciała wynieść do piwnicy. Izzy ściągnął parę z łóżka i położył się na nim. Było na niego za krótkie, dokładnie tak jak w 1979. Leżąc prosto na plecach złapał za drewnianą ramę łóżka. Wyczuł to, wciąż tam było. Imiona jego i Billa Bailey wyskrobane scyzorykiem na stronie ramy przysuniętej do ściany. Odetchnął. O cholera. Ciekawe, co się z nim teraz działo.
Myślał o Billu praktycznie przez cały czas na początku, marząc o tym, aby on również wyjechał z Indiany i odnalazł go wreszcie w L.A. Potem, gdy tak się nie stało i pojechał w trasę nadal wysyłał mu pocztówki z miejsc, gdzie grali koncerty, ale Bill nigdy nie zrobił nic, aby się z nim skontaktować. Potem umysłem Izzy'ego całkiem już zawładnęła heroina i cokolwiek przestało mieć dla niego znaczenie.
Jego bracia zjawili się pół godziny później, a Joe na powitanie powiedział Izzy'emu (zwracając się do niego Jeff), że wyglądał jak ich ojciec, Richard. Świetny kurwa komplement. Potem Izzy zjadł najbardziej niezręczny posiłek od lat.