Kilka godzin wcześniej.
Dobrze wiedziałem, że później będę użalać się nad wyrzuconym telefonem. Teraz jednak miałem to gdzieś i szedłem pewnym krokiem chociaż nie bardzo wiedząc gdzie. Tyle miejsc tutaj kojarzyło mi się z Emily. Zanim zdążyłem obrać kierunek domu, ktoś wleciał we mnie z impetem.
- Przepraszam, przepraszam! - wykrzyknął, a ja rozpoznałem człowieka. Znałem go tylko z widzenia, ale często się tu kręcił.
- Proszę to potrzymać - wręczył mi jakiś zwitek, na początku myślałem, że to śmieć, później zrozumiałem, że jednak papieros.
Usłyszałem gwizdek, a potem krzyki. Dwóch policjantów biegło w naszą stronę. Przytrzymałem mężczyznę, ale od razu zaczął się wyrywać.
- Nie mogą mnie złapać, nie mogą - powtarzał - ty masz w ręku zioło, ciebie też aresztują.
- Co - spojrzałem na papierosa. Narkotyki? Policjanci byli coraz bliżej. Chyba panika ustąpiła mojemu rozsądkowi, bo go puściłem i jeszcze zapytałem.
- Wiesz, gdzie się można ukryć? - powiedziałem z przejęciem.
Kiwnął głową i zaczął biec zwinnie wymijając ludzi. Starałem się dotrzymać mu kroku i kurczowo trzymałem torbę żeby o nic nie zahaczyła. Weszliśmy na tyły magazynu jednego ze sklepików, a potem schodami w dół. W piwnicy zrobiło się chłodno i ciemnawo, ale mój towarzysz ani przez chwilę się nie zawahał. Przeszliśmy przez kilka drzwi i wyszliśmy na niewielki dziedziniec.
- Tam jest schronienie - wskazał na przeciwległe drzwi.
- A co z tobą? Już nie musisz się ukrywać? - zapytałem łapiąc oddech.
Popchnął mnie i uciekł. Westchnąłem. To było dziwne. I co ja właściwie tu robiłem? Przecież byłem niewinny. Trochę z ciekawości i trochę z dużej ilości wolnego czasu postanowiłem sprawdzić dokąd ten szemrany typ mnie zaprowadził. Pchnąłem skrzypiące drewniane drzwi z odpadającą zieloną i różową farbą. Kilka doniczkowych roślin otarło się o moje nogi. Przyjemnie było stanąć w chłodnym przedsionku z białymi ścianami. Drzwi naprzeciwko prowadziły na ulicę, a na górę wysokie schodki. Wdrapałem się na piętro i zacząłem kaszleć od zaciągnięcia się niechcący dymem, niekonieczne tytoniowym. W pierwszej sypialni na różowo - fioletowym dywanie, siedziała grupka młodzieży. Na kolanach może dwudziestolatka siedziała przystojna brunetka, na łóżku leżały dwie Włoszki, a pod białą szafą na ziemi siedział ciemnoskóry chłopak. Każdy przyglądał mi się ze spokojem i lekkim otępieniem.
- Hej - mruknąłem nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić.
- Ciężko to wytłumaczyć, ale...
Brunetka przerwała moje jąkanie i podała mi tlącą się bibułkę.
- Nie, dzięki - uprzedziłem ją. Chociaż. Miałem naprawdę zjebany dzień i chętnie bym się odprężył. Jeszcze tego brakowało żebym zamknął się w domu jak jakiś męczennik i użalał się nad swoim losem. Wziąłem podarek od dziewczyny i mocno się zaciągnąłem.
Kilka minut (albo godzin) później zrobiło się bardzo przyjemnie. Śmiałem się nie bardzo wiedząc z czego. Byłem najstarszy ze wszystkich, ale nikomu to nie przeszkadzało. Brunetka miała na imię Bethany i jak się okazało ledwo skończyła dziewiętnastkę.
- Musisz wpadać częściej - wyszczerzył się chłopak Bethany - Dominic, prawda?
- Chyba tak - wzruszyłem ramionami i się zaśmiałem.
- Znam takie fajne miejsce, ale to trochę daleko - jęknęła dziewczyna na łóżku.
Nagle do pokoju wbiegł ten, który wplątał mnie w to wszystko.
- Zaraz tu będą - powiedział ze strachem.
- Kto będzie? - zapytałem z nutką niepokoju.
Wszyscy się podnieśli, ale bez pośpiechu. Zeszliśmy na dół i wyszliśmy na dwór od drugiej strony. Zmrużyłem oczy przed nieprzyjemnie świecącym słońcem. Nino, chłopak który wcześniej siedział pod szafą wyszeptał mi coś do ucha, ale nic nie zrozumiałem. I nagle znajdowałem się na przyczepie auta dostawczego razem z Bethany, jej chłopakiem i włoszką Lucíą.
- Dokąd jedziemy?! - wykrzyknąłem zagłuszany przez podskoki na krzywej drodze.
- Czas się napić! - odkrzyknęła Bethy.
Później musiałem zasnąć, bo nagle znaleźliśmy się w nieznanej mi okolicy, a moja spieczona skóra błagała o cień. Wysiedliśmy pod obskurnym dwupiętrowym budynkiem. Lucía wzięła mnie pod ramię i ruszyliśmy za resztą. W mieszkaniu do którego weszliśmy wcale nie było lepiej. Ledwo dało się oddychać w gorącym i gęstym powietrzu. Zdziwiłem się widząc jeszcze więcej ludzi, jakby zebrało się tu potajemne stowarzyszenie. Wymieniali swoje imiona, ale ledwo zapamiętałem trzy. Sami mężczyźni w przedziale od dwudziestu do czterdziestu lat. Płeć żeńską reprezentowały jedynie Bethany i Lucía. Zaczęli pić, ale jakoś nie miałem nastroju. Marco, który najbardziej angażował się w to spotkanie wdał się w idiotyczną kłótnię z chłopakiem Bethy, co oczywiście skończyło się obustronnym pobiciem. Wyszedłem się przewietrzyć i postanowiłem się przejść. Dlaczego kiedy jesteś uczciwym człowiekiem nikomu nie szkodzącym najbardziej ci się obrywa? Każda dziewczyna z którą byłem okazała się jedną wielką porażką. Mnóstwo razy zastanawiałem się czy to ze mną jest jakiś problem. Uznałem jednak, że takie myślenie nie ma sensu, bo ludzie z malutkim mózgiem nigdy nie zrozumieją. Do tego przyjaciel na którego zawsze możesz liczyć, jasne. Akceptowałem jego brak czasu i zainteresowania, bo przecież każdy z nas ma własne życie, tylko po co w takim razie sztucznie przeciągać znajomość. Przyjaciel nie wymyśla głupich wymówek tylko mówi wprost. Najgorsi jednak okazali się rodzice - wtrącający się w każdy aspekt życia ich małego dwudziestosiedmioletniego syneczka. Bo tak mnie właśnie postrzegali. Wkurzony dotarłem pod drzwi jakiegoś baru. Ktoś właśnie z niego wychodził. Powiew klimatyzacji zachęcił mnie do wejścia. Usiadłem w kącie przy pustym stoliku i z przymrużonymi oczami przyjrzałem się otoczeniu. Pomieszczenie było całkiem spore, białe ledy przyjemnie oświetlały ladę i półki.
- Podać coś konkretnego czy może mam coś zaproponować? - przede mną stanął młody chłopak w rozczapierzonych blond włosach. Napewno nie był Włochem.
- Może być piwo - mruknąłem - i...
- Coś do jedzenia?
Zamyśliłem się, chociaż ciężko mi było się skupić.
- Poproszę kanapkę. Z szynką.
Popadłem w przygnębiający nastrój, w dodatku chciało mi się rzygać. Chłopak szybko się uwinął. Chleb z szynką, sałatą i jakimś sosem oraz wielki kufel piwa wylądował na moim stoliku.
- Dzięki - powiedziałem.
- No chyba że wolisz coś konkretniejszego.
Zaprzeczyłem ruchem głowy. Sam nie wiedziałem czego chciałem. Już miał odchodzić, ale złapałem go za rękę.
- Muszę się komuś wyżalić - wbiłem w niego intensywne spojrzenie. Ciężko mi było skupić myśli, ale wydawał się osobą która w jakimś stopniu mnie zrozumie.
Chwilę się wahał, ale ostatecznie bez słowa się dosiadł.
- Zerwałem z dziewczyną - mówiłem popijając - ale to dobrze, bo była beznadziejna. Naprawdę ją kochałem, jak wszyskie poprzednie - powiedziałem z żalem - nawet się jej oświadczyłem. I co zrobiła? Szmata spała z moim sąsiadem, kilka razy. W międzyczasie z moim kuzynem i kolegą z pracy. A wszyscy mieszkamy ledwo ulicę od siebie. W dodatku policja. Ta głupia policja. Ściga mnie, a przecież nic nie zrobiłem, przysięgam! - byłem bliski rozpaczy.
Minęło trochę czasu. Blondyn przyniósł mi dolewkę i cierpliwie słuchał.
- Miałem też przyjaciela - kontynuowałem - tak bardzo go obchodziłem, że ostatni raz widział się ze mną kilka miesięcy temu.
Pewnie i tak to co mówię nie ma sensu, a jutro zapomnisz, że w ogóle tu byłem, ale ja już nie mam do kogo się odezwać.
- Nie ma sprawy - odpowiedział - każdy prędzej czy później trafia na zepsutych ludzi. Takie życie, nie ma w nim sprawiedliwości. Dlatego trzeba być czujnym cały czas.
Chłopak na chwilę mnie zostawił i poszedł obsłużyć dwie osoby. Zamówiły porządne porcje makaronu z warzywami.
- Powinienem już iść - stwierdziłem, gdy wrócił.
Pogrzebałem w torbie i wyciągnąłem portfel. Podziękowałem i wyszedłem. Wieczorem przyjemnie się ochłodziło. Nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem, więc wróciłem do domu nowych znajomych. Impreza całkiem się rozkręciła. Nie wiem ile mnie nie było, ale chyba całkiem długo. Ledwo zaszło słońce, a wszyscy wydawali się być już nieźle wstawieni.
- Dom, gdzie ty byłeś do jasnej cholery?! - zawołał chłopak Bethy.
- Tu i tam - odparłem zrzucając jego ciężką spoconą rękę z mojego ramienia. W dużym salonie siedziała Lucía. Podała mi kieliszek.
- Niestety mamy tylko to, nikt nie ma talentu do robienia porządnych drinków - powiedziała.
Wypiłem chociaż wcale nie miałem ochoty.
- To skąd właściwie się znacie? - zapytał mnie Marco, gdy siedzieliśmy na starej wersalce. Przy stole dziewczyny ogrywały chłopaków w pokera.
- Ich wszystkich - zrobiłem ręką koło w powietrzu chociaż nikogo tam nie było - poznałem dzisiaj. Nieźle, nie? Jestem tu z takiego przypadku, że nawet byś nie uwierzył.
- Ludzie, co tu jest tak cicho? - powiedział Marco uświadamiając sobie, że w salonie panuje zbyt wielki spokój - włączcie porządną muzykę, bo zaczynam się czuć jak na stypie!
Chłopak miał chyba inną definicję porządnej muzyki, ale podobno o gustach się nie dyskutuje. Myślałem, że będzie gorzej, ale z każdą godziną humor mi się poprawiał. Alkohol dodawał mi energii, a dobre towarzystwo sprawiało, że robiłem się coraz bardziej pewny siebie.
- Dominic, zaangażuj się w coś - powiedział roześmiany chłopak Bethy.
- Co masz na myśli? - odpowiedziałem wstając z kanapy i lekko się chwiejąc.
Lucía złapała mnie za ramię i obróciła ku sobie. Niewiele myśląc pocałowałem ją delikatnie, a ona odwzajemniła to z jeszcze większą namiętnością.
Marco poklepał mnie po ramieniu.
- Wyzywam cię na pojedynek w piciu! - zawołał.
Towarzystwo się ożywiło, na stole zrobiono miejsce, a chłopaki ustawili w dwóch rzędach małe kieliszki.
- A gdzie jakieś dobre wino? - zapytałem - jesteśmy we Włoszech do cholery!
- Weź się w garść, trzy osoby z nas są prawdziwymi sycylijczykami, reszta je pizzę z keczupem.
Marco z dziką ekscytacją w oczach stanął po drugiej stronie stołu. Odwzajemniłem spojrzenie.
- Pijcie! - krzyknął, któryś ze starszych i się zaczęło.
- Kurwa - zakląłem przegrywając. Gardło paliło, piłem z prędkością światła, ale najwidoczniej mój brak umiejętności dał o sobie znać. Zwłaszcza, że praktycznie nigdy nie piłem.
- Tutaj trzeba mieć wprawę - Marco poklepał mnie pocieszająco.
- Przydałby się mały rewanż. Znam odpowiednie miejsce, jeśli się podejmiesz - zaproponowałem.
- Już wygrałem, ale niech będzie. Dobry kolega powinien się zgodzić. Kto idzie z nami?
Mnóstwo okrzyków i szklanek z napojami uniosło się nad naszymi głowami. Nie spodziewałem się, że będzie nas tak dużo. Dziewczyny wyszły pierwsze, więc mężczyźni poszli za nimi. Dużo osób zostało, zwłaszcza tych po trzydziestce, co trochę mnie uspokoiło, bo nie chciałem wkręcić się przez przypadek w jakąś sektę. Zacząłem za to żałować, że nie zostałem razem z nimi. W porównaniu do grupki byłem stary. Dziewczyny były najmłodsze, a chłopacy mogli mieć góra dwadzieścia pięć lat. Na ulicy zrobiło się głośno, przez chwilę poczułem się jak uczestnik jakiejś procesji. Trochę było mi wstyd, ale liczyła się dobra zabawa. Postanowiłem być tu i teraz i niczym się nie przejmować. Chyba tylko cudem dotarliśmy do baru. Było ciemno, nikt nie był trzeźwy, a ja zastanawiałem się czy przypadkiem mi się nie przyśnił. O tak później godzinie był przepełniony, ale to my ostatecznie wypełniliśmy przestrzeń po brzegi. Blondyn patrzył na nas z lekkim zaskoczeniem, ale wskazał nam stoliki, które faceci połączyli w jeden duży stół biesiadny. Zamówiliśmy mnóstwo dań i napojów, zamartwiałem się kto za to wszystko zapłaci, jednak uznałem, że to nie mój problem.
- Może mała rozgrzewka przed drugą rundą? - zaproponowała Bethy, a wszyscy ją poparli. Zauważyłem, że Lucía oddaliła się w stronę lady barowej. Poszedłem za nią.
- O co chodzi? - zapytałem.
- Marco to mój były - próbowała przekrzyczeć muzykę - ostatnio zachowuje się jak idiota i mam tego dosyć.
Nie bardzo rozumiałem co ma na myśli.
- Specjalnie zaprasza samych facetów i zmusza mnie do bycia na każdej imprezie. Lubię dobrą zabawę, ale on robi wszystko żebym czuła się nieswojo. Znam tu wszystkich bardzo dobrze, większość ma siano w głowie, najchętniej upiliby się do upadłego a potem się do mnie dobrali. Tyle świństwa się od nich nasłuchałam, że aż mnie bierze na wymioty.
- Nie wiedziałem.
- No właśnie, jesteś nowy, nie znam cię i nie należysz do żadnej z tych grup. Dlatego z tobą gadam - uśmiechnęła się.
Lucía sprawiła, że poczułem się dowartościowany. Też musiała dużo wypić, ale jako jedyna wydawała się mieć zdrowy rozum. Chciałem ją pocałować, ale mnie powstrzymała.
- Tamtem raz wystarczył - uśmiechnęła się i wzięła łyk piwa z butelki.
Czas mijał, a świat coraz bardziej zaczynał zlewać się w jedną całość. Blondyn z dwoma kelnerkami zabierał puste naczynia i przynosił nowe. Podszedłem bliżej, gdy usłyszałem zamieszanie.
- Każdy pracownik zasługuje na szacunek, a to zachowanie było obrzydliwe i nietaktowne - mówił blondyn.
- Gówno mnie to obchodzi - odezwał się jeden z naszych chłopaków - nie twój interes, ja tu jestem klientem i to mi należy się szacunek. Jakoś nie usłyszałem zażalenia wprost od dziewczyny.
- O co chodzi? - szepnąłem podchodząc do Marco.
- Kolesiowi poślizgnęła się ręka i możliwe, że zahaczył nią o kelnerkę.
- Tak czy inaczej - kontynuował pracownik - muszę pana prosić o opuszczenie tego miejsca. I tak ma pan szczęście, że Susanne nie chce tego zgłosić.
- Słuchaj gówniarzu - powiedział ten od nas, chociaż nie mogli bardzo różnić się wiekiem - nie będziesz mnie ośmieszał przed innymi. Zamknij się i przynieś mi coś dobrego.
Blondyn się nie ruszył i wbijał w niego lodowate spojrzenie.
- W takim razie jestem zmuszony zadzwonić na policję...
Chłopak już miał się odwrócić, gdy jak w zwolnionym tempie zobaczyłem lecącą ku niemu pięść. Przepchnąłem się przez grupkę gapiów i odepchnąłem go zmuszając do uniku.
- A tobie co? - zapytał chłopak od nas - zachciało się bohaterstwa? Nie pomyliłeś przypadkiem stron?
- A ty miejsc? Tam są drzwi - wskazałem za jego plecami.
- Słuchaj ty...
Znowu przymierzał się do ciosu, ale byłem szybszy. Pod wpływem impulsu przywaliłem mu w twarz. Widownia zawyła z podziwem.
- Ty zasrańcu - krzyknął, ale mnie już tam dawno nie było.
Zaczęliśmy grać w berka na śmierć i życie. Ludzie albo się śmiali, albo jęczeli z oburzenia, gdy któryś z nas niechcący zrzucał im coś ze stołu. Miałem przewagę, bo byłem mniejszy i zwinniejszy. Podniosłem pusty talerz i cisnąłem nim jak dyskiem. Niestety zrobił unik. Zaryczał jak dzika bestia i rzucił we mnie nożem. Ledwo się uchyliłem. Biegłem slalomem, ale chłopak był coraz bliżej.
- Może ktoś by mi kurwa pomógł?! - zawołałem.
Moi nowi znajomi wydawali się nagle wyrwani z transu. Wspólnymi siłami znokautowali chłopaka i wywalili go za drzwi. Odetchnąłem. Co tu się do jasnej cholery działo. Zabrałem kufel piwa i jedną kulkę arancini, którą znalazłem na stole i zamknąłem się w łazience. Smakowała wyśmienicie, ale po takiej dziennej dawce alkoholu i pustym żołądku nie mogło się skończyć inaczej jak zwróceniem tego wszystkiego. Przy okazji rozlałem piwo, więc kląłem jak głupi. Ochlapałem twarz wodą. Co ja tu właściwie robiłem? Powinienem wrócić do domu i się z tym przespać. Pomyślałem o Emily, dlaczego nawet w takim momencie zaśmiecam sobie mózg tą nic nieznaczącą osobą? Jaki ja byłem głupi. Wpatrywałem się w swoje rozmazane odbicie w lustrze. Przypomniałem sobie głos ojca o byciu ofermą. Roztrzaskałem lustro, a odłamki wbiły się w moją dłoń. To nic, że krwawiło. Naprawdę miałem to w dupie. Zrzuciłem pusty kufel na ziemię, który roztrzaskał się o kafelki. Chciało mi się płakać, ale przecież to by już była przesada. Ledwo wyszedłem i prawie zderzyłem się z kimś na drodze.
- Przepraszam - wymamrotałem. Podniosłem wzrok na blondyna.
- Chciałem sprawdzić czy wszystko ok. I podziękować - wytłumaczył.
- Nie ma sprawy - popatrzyłem mu w oczy - pewnie jesteśmy dla ciebie niezłym utrapieniem.
Już mnie nie słuchał tylko patrzył na moją rękę.
- Mam apteczkę na zapleczu - wyszeptał.
Atmosfera jakby się zagęściła. W półmroku w ciasnym korytarzu niewiele widziałem, zwłaszcza, że wszystko wirowało.
- Nie wiem czy to dobry pomysł - wyszeptał, ale nie brzmiał przekonująco. Nie wiedziałem o co mu chodzi dopóki nie zrozumiałem, że nasze usta prawie się stykają.
- Przepraszam - powiedziałem znowu.
Pokręcił głową. Wydawał się smutny. Zrobiło mi się źle na myśl, że dopiero co mu się wyżaliłem i rozwaliłem łazienkę zachowując się jak zwyczajny debil, a tymaczasem nic o nim nie wiedziałem. Możliwe, że siedział w większym gównie niż ja.
- Przykro mi - powiedziałem, choć nie mógł czytać mi w myślach.
Uśmiechnął się. Pierwszy raz poczułem coś takiego. Rozlewające się po mnie przyjemne ciepło, jakbym spotkał bratnią duszę. Oczywiście to nie było możliwe i pewnie za wszystkim stał alkohol. Już miałem go wyminąć, ale złapał mnie za niepokaleczoną rękę. Popatrzyłem na niego, ale od razu się spłoszył.
- Wybacz, to było głupie - wyszeptał, a ja wyobraziłem sobie jak się zarumienił, nie byłem w stanie tego dostrzec w tych ciemnościach.
- Jestem Dominic - powiedziałem tak po prostu.
- A ja Cameron.
I się zaczęło. Nie wiem kto i kiedy, ale nagle całowaliśmy się namiętnie. Wróciliśmy do brudnej łazienki, depcząc szkło i odłamki lustra. Nabieraliśmy tempa, łazienka zaczynała wyglądać jak pobojowisko. Chciałem dobrać się do jego ubrań, ale Cameron mnie powstrzymał.
- Nie rób tego - mówił łapiąc oddech - jutro się obudzisz i będziesz tego żałować.
- Nieprawda - chciałem kontynuować, ale złapał mnie za nadgarski uważając na zasychającą krew.
- Nie chcesz tego - powiedziałem lekko dotknięty.
- To zupełnie nie o to chodzi.
Zanim postanowiłem dać za wygraną pocałowałem go jeszcze raz.
- Dziękuję, że mnie wysłuchałeś i nie uznałeś za największego przegrywa.
- Drobiazg - wyszczerzył się.Wróciliśmy do jeszcze większego syfu. Złapałem kontakt wzrokowy z Lucíą. Miałem wrażenie, że wszystko już wie. Ale nie wydawała się zgorszona czy zazdrosna, raczej uśmiechnęła się porozumiewawczo. Cameron zniknął szukać apteczki, a ja nie miałem chwili spokoju, bo ktoś złapał mnie za koszulkę. Był to Marco, który ciągnął mnie w stronę stołu.
-Rewanż, pamiętasz?
Poklepał mnie mocno po policzkach dla otrzeźwienia.
Chwilę staliśmy słuchając jak biją nam brawo. Czułem, że mogę wszystko.
- Kto przegra - powiedziałem - płaci za cały ten bajzel. No chyba, że cię nie stać - uniosłem brwi.
- Skoro aż tak bardzo chcesz się spłukać to niech będzie - odparł mój przeciwnik - tylko tym razem nie gramy na szybkość. Przegrywa ten kto pierwszy zejdzie z tego stołu. Kelner! - machnął ręką do Camerona - bierz się do roboty.
- To nie jest twój służący - mruknąłem.
- Dobrze już dobrze - zaśmiał się - zaczynajmy!
Butelki stukały, szklanki też, a ciecz lała się do naszych gardeł.
- Dawaj młody! - krzyknął zachęcająco jakiś mężczyzna.
Piłem na spokojnie i odstawiałem puste butelki, a wszyscy liczyli. Marco miał dużo szybsze tempo. Przetarł usta, beknął i kontynuował.
- Przegryw.
- Dziecinada.
- Stawiam na Marco.
- Jak ten drugi ma na imię?
Takie szepty dolatywały do moich uszu. Marco zatoczył się lekko, a tłum wstrzymał oddech. Sięgnął po kolejną butelkę.
- Dawaj, Dom. Chyba się nie poddasz? - wybełkotał i osunał się na ziemię. Spadł ze stołu i wylądował w tłumie.
- Mamy zwycięzcę! - zawołała uroczyście Bethany.
- Yhm - mruknąłem i usiadłem, bo czułem jak ziemia zamienia się w galaretę.
Myślałem, że impreza nigdy się nie skończy, dlatego nie dowierzałem, gdy po kolei grupka opuszczała bar. Cisza była lekartstwem na moje uszy.
- Dominic, nie idziesz z nami? - zapytała Lucía.
Pokręciłem głową.
- Nie chcę być przy tym jak Marco się obudzi i dotrze do niego, że musi wydać, ile? Kilka tysięcy? Za naszą... - nie wiedziałem jak to nazwać.
- Wielką popijawę? - parsknęła.
- Coś w tym stylu. Zostanę tu i pomogę sprzątać.
- Jak chcesz - dziewczyna wzruszyła ramionami i wyszła jako ostatnia.
Cameron podszedł do mnie.
- Współczuję ci.
- Czego? - zapytałem.
- Jutrzejszego, a właściwie dzisiejszego poranka.
Naprawdę chciałem pomóc sprzątać, ale oczy same mi się zamykały. Doczłapałem się do fotela, który w niewytłumaczalny sposób pojawił się na środku sali i po prostu się na nim położyłem.
CZYTASZ
CamEleon
Short StoryDominic i Cameron nigdy nie mieli szczęścia do drugich połówek. Kiedy jednak los postanawia dać im szansę, a poznanie się w przedziwnych okolicznościach każdy odbiera inaczej, choć równie mocno, nareszcie mogą zacząć myśleć tylko o sobie i decydować...