Prolog

790 45 8
                                    

Łzy przekraczały już granicę powiek, więc zdecydowałam się nie opierać dłużej pokusie. Usiadłam na pokrytej brudem podłodze windy i wybuchłam nieskrępowanym płaczem. Naprawdę, mimo usilnych starań nie byłam w stanie powstrzymać łkania. Nie zmieniała tego nawet obecność faceta, który utknął ze mną w ciasnej przestrzeni zawieszonej gdzieś pomiędzy siódmym, a ósmym piętrem. Szlochałam z nadzieją, że uda mi się w spokoju wylać przynajmniej część z nagromadzonych pokładów żalu, frustracji i wściekłości. Oczywiście, nic z tego.
        – Proszę pani, dobrze się pani czuje? – spytał mój towarzysz, którego przez łzy nie mogłam wyraźnie zobaczyć. Poruszający się zarys sylwetki świadczył, jednak o tym, że mężczyzna pochylił się nade mną. Pewnie moje zachowanie zaniepokoiło go bardziej, niż zepsuta winda. Utknąć między piętrami to nic przyjemnego, ale jeśli za jedyne towarzystwo ma się wyjącą histeryczkę, sytuacja robi się naprawdę nieciekawa. W końcu nigdy nie wiadomo, co takiej może przyjść do głowy.
        – Tak, czuję się doskonale – załkałam. Chciałam uspokoić faceta, ale nie sądziłam, by mi się to udało.
        – Czy pani cierpi na klaustrofobię? Proszę głęboko oddychać – poradził. – Na pewno za moment winda ruszy. To się czasami zdarza w tym budynku, ale usterka nigdy nie trwa zbyt długo. Zresztą nacisnąłem już przycisk alarmowy.
        – Nie mam klaustrofobii. Raczej nazwałabym to fobią przed życiem –sprostowałam. Facet wciąż się nade mną pochylał, a z całej jego postaci biło współczucie dla mojego żałosnego jestestwa.
        – Proszę tak nie mówić. Rozumiem, depresja to poważna choroba... – zaczął tonem pełnym sztucznej empatii, ale nie zamierzałam pozwolić mu na jakieś jałowe pocieszanie.
        – Na depresję także nie cierpię. Chociaż mam wrażenie, że rzeczywiście załamanie nerwowe czeka tuż za rogiem – odparłam przez łzy i poprawiłam kolorową sukienkę, którą miałam na sobie.
        Sukienka była długa, lecz znając moje zdolności istniało spore prawdopodobieństwo, że podczas siadania odsłoniłam część ciała, którą niekoniecznie chciałabym świecić przed obcym człowiekiem. Na szczęście tego akurat łaskawy los postanowił mi oszczędzić. Okazało się, że z sukienką wszystko w porządku, lecz podejrzewałam, że gdybym zerknęłam w lustro, przeraziłabym się widokiem własnej twarzy. Przy tak obficie ronionych łzach musiałam przypominać moją bratanicę Lilkę, gdy ta dorwała się do kosmetyczki swojej mamy. Dotarłam, jednak do punktu, w którym, o ile miałam przykryty tyłek, nie znałam słowa „wstyd". Na fali tego uczucia wraz ze łzami wypływały ze mnie wszystkie porażki.
        – Więcej pana nie spotkam, więc co mi szkodzi? Mogę panu powiedzieć, że jestem najbardziej pechowym człowiekiem świata. Powinnam już dawno zostać umieszczona na liście Księgi Rekordów Guinnessa. Szczerze mówiąc, pan też sporo ryzykuje, będąc w tak bliskiej odległości ode mnie. Może pan oberwać rykoszetem. Żeby nie było, że nie ostrzegałam – powiedziałam, pociągając nieelegancko nosem.
        – No już proszę nie przesadzać. Zepsuta winda zdarza się dość często. Wcale nie potrzeba do tego jakiegoś niesamowitego pecha –zaoponował. – Poza tym, nie za bardzo mam wybór, nie uważa pani? – W jego głosie usłyszałam śmiech.
        Facet sobie żartował i ewidentnie nie miał pojęcia, o czym mówi, ale skąd miałby je mieć? Na moim czole nie zostało przecież wypisane, że stanowię żywy dowód na prawdziwość praw Murphy'ego, więc nie mógł wiedzieć, iż w świecie Klary Sawickiej naprawdę wszystkie sprawy biorą w łeb jednocześnie, jeśli coś może się nie udać, to się nie uda, a najlepsze wyjście jest zawsze zaminowane.
        Cała seria nieszczęść rozpoczęła się wraz z nagłą śmiercią mamy. Miałam wówczas piętnaście lat i w swojej młodzieńczej brawurze sądziłam, że nic złego nie może mnie spotkać. Pomyłka. Losy przygotował dla mnie niewyobrażalny cios w postaci tętniaka zlokalizowanego niczym bomba w brzuchu mojej mamy. Bomba, która wybuchła pewnego jesiennego popołudnia, bezpowrotnie zabierając mi szczęśliwą rodzinę i spokojne dzieciństwo. Potem wszystko szło już lawinowo.
        – Przesadzam? To proszę mi powiedzieć, jak często zdarza się panu taki tydzień: w poniedziałek potłukł mi się telefon, we wtorek dałam się nabrać oszustom, a oni bezlitośnie wyczyścili mi konto z oszczędności, w środę jakiś palant zaparkował w zderzaku mojego stareńkiego samochodu.
        – No tak, trochę niefortunne zdarzenia – usłyszałam, ale postanowiłam zignorować ten banał i kontynuowałam:
         – Dzisiaj kolega, z pracy, z którym hmm – zawahałam się, szukając odpowiedniego określenia – nawiązywałam też relację bardziej prywatną, powiedział mi, że właśnie się zaręczył. Nie muszę chyba dodawać, iż to nie ja byłam szczęśliwą narzeczoną? A kiedy próbowałam uciec z tej zafajdanej firmy, by nie patrzeć na zadowoloną gębę zakłamanego dupka, zablokowała się winda. I do tego nie zdążę na urodziny babci. — Znów niebezpiecznie załamał mi się głos.
        – Koleś był totalnym frajerem, skoro grał na dwa fronty – ocenił mój rozmówca.
        – Wie pan, czasami myślę, że gdybym nie pozwoliła sobie na naturalność, to przynajmniej sfera uczuciowa układałaby mi się jakoś lepiej. Bo siwe włosy, chyba dobrze wyglądają tylko na Instagramie, a w prawdziwym życiu trzeba być wymuskaną lalą...
        A ja zdecydowanie nie byłam wymuskaną lalą. Dbałam o siebie, ale niewiele mogłam zrobić z tym, że no cóż... byłam zupełnie siwa. Pierwsze siwe kosmyki dostrzegłam tuż po śmierci mamy, a potem z każdym kolejnym miesiącem przybywało srebra na mojej głowie. Początkowo nie przejmowałam się tym szczególnie, ale w końcu zaniepokojona zaczęłam szukać pomocy w medycynie. Zostałam przebadana wzdłuż i wszerz, lecz lekarze wykluczali choroby jedną po drugiej, aż w końcu bezradnie rozłożyli ręce. Wydawałam majątek (ojca i macochy, bo własnego nie posiadam) na trychologów oraz fryzjerów, ale oni także nie mieli pomysłu na to, jak mi pomóc. „Taka pani uroda", słyszałam wielokrotnie, na co miałam chęć dodać, że chyba raczej brak urody. Walczyłam z tym bezlitosnym procesem za pomocą środków naturalnych i chemicznych, lecz jedyny efekt, jaki udało mi się osiągnąć, to włosy nie tylko siwe, ale także bardzo zniszczone. Ostatecznie stanęłam przed wyborem: nadal katować włosy farbami i walczyć z odrostami lub pogodzić się z losem. Wybrałam to drugie i cztery lata temu definitywnie pożegnałam się z farbami. Pozostawiłam włosy w spokoju, a one rosły zdrowe, lśniące srebrem, gdzieniegdzie tylko poprzetykane czernią. Moja bratanica Lilka twierdziła, że wyglądam jak Elsa z „Krainy Lodu" i nie ukrywam, że bardzo mi się to porównanie podobało. Jedynym ograniczeniem był dla mnie dobór kolorów ubrań: bezwzględnie unikałam czerwieni w obawie, że mogłabym przypominać flagę Polski. Poza tym nie walczyłam z naturą i szłam przez życie, wmawiając sobie, że znaczenie ma to, co w głowie, a nie na niej.
        Oczywiście tego wszystkiego nie powiedziałam głośno. Moje poprzednie wyznanie już chyba i tak zrobiło piorunujące wrażenie, bo facet aż przysiadł obok mnie na podłodze i także oparł się o zimną ścianę windy.
        – I te wszystkie nieprzyjemności spotkały panią w ciągu jednego tygodnia? – spytał z niedowierzaniem w głosie, wyciągając przed siebie długie nogi.
        – Wszystko, co do dnia. – Pokiwałam triumfalnie głową. Raczej nie powinnam czuć satysfakcji, a jednak ucieszyłam się, że przynajmniej miałam rację. – Poza włosami, oczywiście. To akurat zajęło lata – dodałam.
        Pomyślałam, że skoro już podzieliłam się z nim całą paradą porażek, jaka przedefilowała przez moje życie, wypadałoby przynajmniej zobaczyć, z kim mam do czynienia. Wytarłam, więc oczy, a potem odwróciłam się lekko, żeby spojrzeć w twarz mojego rozmówcy. Natychmiast jednak pożałowałam tego ruchu, bo napotkałam najbardziej błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Należały one do trochę tylko starszego ode mnie, modnie ostrzyżonego blondyna o idealnie harmonijnych rysach. Facet naprawdę charakteryzował się nieprzeciętną urodą i szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak mogłam to przeoczyć, wchodząc do windy.
        Dlaczego nie mogę spotkać takiego mężczyzny, kiedy wystrojona wybieram się z Lucyną na drinka? Dzisiaj zdecydowanie wolałabym się błaźnić przed jakimś miłym, starszym, siwym jak ja panem. Przy nim rozmazany makijaż nie byłby aż tak żenujący. Ale to był właśnie dowód na moje kulawe szczęście.
        – Sam pan widzi. Jestem chodzącym niepowodzeniem: tak głupia, by dać się okraść, spłukana doszczętnie, z rozwalonym autem i telefonem, złamanym sercem, a już niebawem bez pracy i perspektyw. Przedtem spędziłam sześć tygodni z unieruchomionym nadgarstkiem, bo potknęłam się o kota mojej macochy. A ponieważ tworzę ilustracje, prawa ręka była mi niezbędna do pracy. Zresztą o wszystkich moich wypadkach można by napisać wielotomową powieść – powiedziałam, a on zupełnie niespodziewanie wyciągnął rękę i złapał moją dłoń w pocieszającym geście. Przeszedł mnie trudny do opisania, lecz niezwykle przyjemny dreszcz, który spotęgował się, kiedy uniosłam głowę i zobaczyłam czarujący uśmiech wymalowany na ustach mojego towarzysza. W tym momencie, jednak winda drgnęła i ruszyła, a nasza dwójka z zakłopotaniem poderwała się z podłogi.
        – Życzę pani, by teraz już każdy dzień przynosił tylko szczęście. A kolor pani włosów jest... naprawdę intrygujący – powiedział w przestrzeń ten obcy człowiek. Potem wysoki i wyprostowany wyszedł przez otwierające się właśnie drzwi windy.

Jak się ciebie pozbyć, kochanie? - WYDANE!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz