Prolog

119 12 5
                                    

Panie, Panowie i wszelkie inne baśniowe stwory <3

Udało mi się odzyskać konto. Po wielu bitwach z supportem wattpada i zbyt wielu mailach napisanych łamanym angielskim, udało się. Wracam więc z czymś nowym, czymś, co chodziło mi już trochę po głowie, a co udało się przelać na papier. 

To nie będzie miłe i przyjemne opowiadanie. W zasadzie ono chyba nie jest nawet ładne. Jak w ostrzeżeniach, będzie brutalnie, paskudnie, graficznie. Chciałam zawrzeć w tym wszystko, co J.K.Rowling pominęła, uczcić ofiary wojny która, nawet, jeśli została wymyślona, wciąż niosła za sobą wiele emocji. 

Mam nadzieję, że przyjmiecie je równie ciepło, co poprzednie moje twory. Z tego miejsca chce też dodać, że Lampy zostaną poprawione, a Czas być może nawet wznowiony <3

Enjoy!

***

Gasnąca powoli świeca zdawała się bardziej szkodzić, niż pomagać. Cienie, ostre, wyrywające się z każdego kąta, deformowały otoczenie. Wytarty fotel krył się w rogu, plamy na dywanie przypominały krew niżeli resztki starej kanapki. Kawałki sera układały się w kształt zębów, zgniła, miękka sałata do złudzenia przypominały wyrwane z czaszki policzki.
Czuł ich zapach. Słodki, osadzający się na ubraniach, włosach i dłoniach. Zatrzymał się w pół kroku, rozejrzał dookoła, przez moment czując wzrok na karku. Skrzywił się później jedynie i obejrzał za siebie, upewniając się, że żadna żywa istota nie przekroczyła progu mieszkania.
Przecież martwi nie chodzili, prawda?
Podszedł do zbutwiałej ławy, sięgnął po jedną ze starych szmat i wytarł dłonie. Resztki adrenaliny rozpływały się po pobudzonych kończynach, krople posoki wciąż drażniły jego wargi, opuszki dopiero teraz przestawały drętwieć. Pokłosie energii, którą z siebie wykrzesał, przybliżało go do celu. Choć różdżka ciążyła w tylnej kieszeni spodni, a wraz z każdym krokiem pozostawiał na deskach krwawe ślady, wiedział, że było to konieczne. Musiał być gotów.
Czymże było parę istnień wobec pozbycia się tego, który zdołał oszukać wszystkich...?
Powinni się cieszyć. Wiedzieli, że działał w imię czegoś, co przerastało ich każdego z nich osobna. Czemu więc nie rozumieli?
Nie miał czasu na powolne tłumaczenia. Każda sekunda była na wagę złota, każdy zryw okupiony był stresem, pośpiechem i ciągłym obracaniem się za siebie. Mimo to wiedział, że to, co robił, było ważne. Konieczne, niezbędne. Nie słuchał więc błagań, nie uginał się, nie przestawał.
Kawałek materiału nie był w stanie dostać się pod paznokcie. Uniósł dwoje dłonie i przyjrzał się im krytycznie. Każda rysa musiała zostać usunięta, każda rdzawa kropla wytarta. Inni by nie zrozumieli. Nawet jeśli pokazałby im dowody, gdyby wyjaśniał... nie zrozumieliby.
Zamknął za sobą drzwi do pomieszczenia, które w myślach nazywał salonem. Nalał sobie ginu z tonikiem do szklanki i usiadł przodem do tablicy zajmującej całą ścianę.

Twarz, która zdawała się patrzeć prosto na niego, była doskonała tylko z pozoru.

Obrzydliwie piękna, przystojna, pochłaniająca myśli tysięcy istnień nie tylko w kraju, ale i zapewne na świecie. Perfekcyjna w każdym calu.
Zagryzł wargę i poprawił się na fotelu, nim kolejny raz uniósł wzrok na tablicę przed sobą.
Jak wiele ludzi postrzegało go jak samego stwórcę? Boga, Merlina, tego, który miał zbawić całe pokolenia. Czy oni również dostrzegali to, co było ukryte poza kadrami? Czuli odór, fałsz drążący dziury w skórze i oczach niczym czerwie?
Twarz z kadru wykrzywiła się. Złudnie miły, przyjemny dla oka wyraz zmienił się nie do poznania. Gładkie, proporcjonalne rysy pogłębiły się i wyostrzyły, płatki nosa rozszerzyły, czoło zmarszczyło, a usta rozchyliły w wyrazie furii. Szare, jeszcze chwilę temu przyjazne oczy, nabrały ironicznego, kpiącego wyrazu.

Choć może był to już obłęd? Może sylwetka wpatrująca się w niego zwariowała już lata temu, zapadła się w tym do stopnia, w którym zatarły się wszelkie granice?Czemu tego nikt nie widział? Nie czuli, jak spod cienkich powiek wydziera się zepsucie? Zgnilizna trawiąca ciało, wnikająca w głąb duszy, ujawniająca się smrodem drażniącym podniebienie, drapiącym w gardło i płuca?Wziął głębszy wdech, niemal czując to wszystko nawet z tej odległości. Wzniósł kieliszek, by rozproszyć swoją uwagę, ale niewiele to dało. Czegoś tak ohydnego nie dało się tak po prostu zagłuszyć czy zneutralizować. Trzeba było to zniszczyć. Zmiażdżyć. Zgnieść rękami, zdeptać, zdeformować, szarpać tak długo, aż straciłoby swoją formę. Zrywać zepsucie warstwa po warstwie, powoli i dokładnie aż do chwili, w której zostałyby same czyste, nieskażone tkanki. Choć mijały lata, nikt się tego nie podjął. Setki zdjęć, miliony rozmów, uścisków dłoni, wywiadów, okupionych cierpieniem sukcesów... Czemu nikt wciąż tego nie dostrzegł? Jak bardzo byli zaślepieni, zmanipulowani...? Przymknął na chwilę oczy. Wiedział, że był wyjątkowy. Wiedział, że jako jeden z nielicznych nie dał się nabrać. On widział prawdę taką, jaką jest. Widział fałsz, przenikał przez maski, bariery i zasłony. Przewiercał się wzrokiem na wylot, badał, analizował tak długo, aż nie zostawało już nic do odkrycia. Upił łyk cierpkiego trudnku, chcąc pozbyć się mdłego posmaku z ust. Na niewiele się to zdało, lecz nie poddawał się. Wiedział, że jeszcze dwie, może trzy porcje, a zapomni o czymś tak trywialnym jak suchość na języku. Zdoła oderwać się od swojego ciała... Zdoła po raz kolejny obiecać sobie, że już niebawem, już naprawdę niedługo, ziści się jego pragnienie. Zatriumfuje. Pokaże tym wszystkim bezmózgim stworzeniom, całej bezmyślnej masie, że miał rację. Że ten, którego wielbili, którego czcili, którego wyznawali, był uzurpatorem. Rościł sobie prawa do ich uwagi, tej samej, jaka powinna być skierowana w inną stronę. Historia nigdy nie była łaskawa dla przegranych. Jeszcze gorzej miało się z tymi, którzy, choć wygrali, pozostali zapomnieni. To ich powinno się upamiętniać na spotkaniach i rocznicach. Im tłum winien oddawać cześć, ich podobizny powinny spoczywać na obrazach, wystawach i muralach. W jaki inny sposób martwe oczy mogły ożyć? Czy istniała inna metoda niż upewnianie się, że nie zostaną pogrzebani w zatartych wspomnieniach? Obrócił się kolejny raz tego wieczoru w stronę drzwi. Poderwał na nogi, wyrwał różdżkę z kieszeni i wyszedł szybko z pomieszczenia. Dopadł do schodów, wskoczył na górę i szarpnął za zasłonę służącą za drzwi.Cisza. Wydawało mu się? Zbliżył się do przeciwległej ściany, machnięciem dłoni sprawiając, że lampa zalśniła mocniejszym światłem. Pochylił się wówczas, kucnął i wyciągnął dłoń, by chwycić w garść pęk ciemnych, splątanych włosów. Szarpnął je do góry i zmrużył powieki, próbując wychwycić choć najmniejszą zmianę. Krew już dawno skrzepła, pozostawiając na gładkiej dotychczas powłoce wyraźne smugi. Sina, spocona skóra lśniła w świetle żarówki. Drobne, ciemniejsze, opuchnięte sutki odznaczały się na niedojrzałych piersiach, wystające żebra rzucały podłużne cienie na brzuch, zakrwawione pachwiny i ślady dłoni na udach zdawały się błyszczeć groteskowo. Tylko twarz była idealna. O śniadej cerze, miękka, niemal żywa... Przesunął wzrokiem od delikatnie zarysowanej szczęki, przez zadarty nosek, zielone oczy, aż na czole kończąc. Blizna wciąż nie była prosta. Zagięcia kształtowały się w literę S, zamiast w błyskawicę. Musiał próbować dalej. 

Under the surface || DrarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz