Chapter 2

29 6 10
                                    

                  Vivian Wilson

Od zawsze radziłam sobie sama w życiu. Matka zostawiła mnie jak miałam pięć lat i do  ukończenia osiemnastki spędziłam w sierocińcu.  A przetrwanie tam graniczyło z cudem.

Za niestosowne zachowanie były przydzielane kary cielesne, a prześladowania innych rówieśników nie było czymś nowym. Odkąd pamiętam wyśmiewali moje piegi. Przez co są moim największym kompleksem. Nie zaznałam prawdziwej matczynej miłości, a wszystkie rodziny zastępcze oddawały mnie po tygodniu. Nikt nie mógł mnie znieść. Jak byłam dzieckiem nie mogłam tego pojąć, teraz mam większą świadomość dlaczego ludzie tak bardzo mnie nie znoszą.

Nie przywiązywałam uwagi na moją garderobę. Zakładałam rzeczy, które udało mi się ukraść ze śmietników lub jakiś małych osiedlowych sklepów z używaną odzieżą. Inne dziewczyny  nosiły markowe ubrania ,podczas gdy ja nosiłam za dużą koszulkę, poszarpane spodnie i męską starą kurtkę, aby nie było mi zimno w mroźne dni. Przez większość czasu miałam krótko obstrzyżone włosy, które na szczęście zdążyły odrosnąć. W taki sposób żyłam do momentu znalezienia mojej pierwszej pracy. Brałam wszystkie zmiany jakie były możliwe, żeby zarobić jak najwięcej.

Odnalazłam nieco szczęścia, jak się potem okazało złudnego, w dwójce chłopaków. Na pierwszy rzut oka wydawali się niegroźni. Pozory mylą, mieli wtyki we wszystkie nielegalne rzeczy jakie odbywały się w mieście po zmroku. Chcąc, nie chcąc zaufałam im. Dzięki nim kupiłam swoje mieszkanie, miałam drogie ubrania i spełniałam swoje najśmielsze zachcianki. Miałam tylko dla nich pracować, to był jedyny  warunek naszej umowy.

Z początku wszystko się układało, problemy nastąpiły później kiedy chciałam się wycofać z jednej akcji. Mowa tu o kradzieży złota należącego do żony pana senatora.

Plan nie wypalił i w tym momencie jedziemy policyjnymi radiowozami na posterunek. Szlag by ich wszystkich wziął. Mamy mocno przejebane. Brakuje mi jeszcze żebym trafiła za kratki na odsiadkę kilku lat.

Wchodząc na komisariat trzęsę się tak bardzo, że nie wiem czy sobie to wmawiam, czy naprawdę tak jest. Siadam na zimnym metalowym krześle skuta w żelazne kajdanki i patrzę na mężczyznę przed sobą. Nie jest o dziwo odziany w mundur tylko w czarną koszulę i gruby tego samego koloru płaszcz. Ubiór zadziwiająco dobrze pasuje do jego surowych rys twarzy, jak i lodowate spojrzenie pozbawione emocji. Wzdrygam się wpatrując się w stalowe tęczówki. Po chwili rozlega się głęboki tembr głosu mężczyzny.

- Grozi ci do pięciu lat pozbawienia wolności. – patrzy na mnie surowo. Nie odpowiadam tylko mocno zaciskam dłonie na materiale mojej bluzy, przyglądając mu się. Na oko nie wygląda na starszego niż trzydzieści pięć lat.

- I co teraz? Nie mam żadnej rodziny, nie mam także pieniędzy na jakiekolwiek adwokata.- rzucam szybko.

- Dostaniesz adwokata policyjnego, a potem...- nie kończy zdania, ponieważ do pomieszczenia wchodzi policjant i wyprasza go. 

Bez słowa mężczyzna wstaje, poprawia skórzane rękawice i opuszcza pomieszczenie pozostawiając zapach mocnych męskich perfum.

Spędzam kolejne godziny na przesłuchaniach i mam coraz mniej nadziei, że uda mi się wyjść z tego cało. Zostaje zaprowadzona do celi naprzeciw Mike'a i Willa, zostaje obrzucona nienawistnymi spojrzeniami i już wiem, że nie zwiastuje to nic dobrego.

-To twoja pierdolona wina! Jesteś, aż tak beznadziejna żeby nie umieć ukraść  jebanej błyskotki?!- głos Willa roznosi się echem po korytarzu.

Zbierają mi się łzy w oczach i siadam na twardym jak skała łóżku. Przyciągam nogi do klatki piersiowej i pociągam nosem rozpaczliwie starając się nie rozpłakać, co w tym momencie wydaję się być nieosiągalne. Kolejne obelgi napływają w moją stronę, ale wydają się być odległe, jakby za mgłą.

Mijają kolejne godziny, a ja znajduję się w tej samej pozycji co wcześniej. Czuję, że  boleśnie zdrętwiały mi nogi i kark. Podnoszę głowę rozluźniając mięśnie szyji i krzywię się z bólu. Na policzkach mam zaschnięte łzy, usta są spierzchnięte i popękane. Nagle mój wzrok wędruję na otwierającą się celę i marszczę brwi.

- Ma pani gościa.- nakazuję mi wstać i
zapina mi znowu te cholerne kajdanki. Prowadzi mnie w stronę jakiegoś pomieszczenia. Mrugam szybko, aby pozbyć się mroczków przed oczami.

Opadam na to samo krzesło co wcześniej i muszę przyznać, iż wszystko mnie boli. Już miałam się odezwać, ale w tym samym momencie zamieram widząc tego samego mężczyznę, co wcześniej. Ubrany tym razem w idealnie skrojony garnitur wygląda jak nieskazitelne arcydzieło artysty. W ustach ma zapalonego papierosa i nachyla się w moją stronę. Uderza we mnie jego zapach i, aż kręci mi się w głowie.

W chwili, gdy się odzywa wiem że dopiero teraz zacznie się prawdziwy koszmar.

- Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia, Vivian Wilson.

Undiscovered MysteryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz