Rozdział XIX

38 1 0
                                    

Otworzyłem oczy i pierwsze co zobaczyłem, to biały sufit. Podnioslem się do siadu i natychmiast złapałem się za głowę, która zaczęła mnie niemiłosiernie boleć. Odczekałem więc chwilę, aż ból ustąpi, a kiedy tak się stało rozejrzałem się po pomieszczeniu, które wyglądało jak...szpital.

Obok łóżka na którym leżałem wisiała kroplówka, do której byłem podłączony, a przy drzwiach wózek z pustymi kubeczkami na leki.

Próbowałem sobie przypomnieć co się stało, ale klapa. Kompletna luka w pamięci.

Kiedy miałem się znowu położyć zauważyłem sofę w rogu pomieszczenia, na której spał skulony Kai.

Chciałem go zawołać, ale strasznie słodko spał. Szkoda mi było go budzić.

Na szczęście nie musiałem, bo sam chwilę później się obudził, przecierając zaspane oczodoły. Gdy mnie zobaczył patrzącego wprost na niego jego źrenice się rozszerzyły i w moment podbiegł do łóżka, gdzie siedziałem.

- Jeff! - Zawołał, obejmując mą twarz w dłonie - Nic ci nie jest? Coś cię boli? Jak się czujesz? - Zaczął zasypywać mnie najróżniejszymi pytaniami.

- Nic mi nie jest, czuję się dobrze - Odparłem, zdejmując jego ręce z mojej twarzy.

Kai widząc, że jestem zdrów tylko westchnął.

- Co ci odbiło żeby brać jakieś tabletki na sen z niewiadomo jakiego źródła? - Spytał z wyrzutem, a mi się w końcu przypomniało.

Faktycznie je wziąłem, a potem Kai po mnie przyszedł. Momentalnie posmutniałem.

- Wybacz...- Powiedziałem cicho z głową skierowaną na moje dłonie, którymi się bawiłem z nerwów.

- Po prostu nigdy więcej tak nie rób - Poprosił, kładąc rękę na moich włosach, które następnie rozczochrał.

- Nie zrobię - Odpowiedziałem, a na mojej twarzy zawitał uśmiech.

- Mam nadzieję - Również się uśmiechnął - Skoro się już obudziłeś, to pójdę po chłopaków. Czekają biedni na korytarzu - Oznajmił i wyszedł po czym wrócił z trójką innych gości - Alanem, Martinem, a także z...Rose.

Cała trójka, kiedy mnie zobaczyła niemal od razu ruszyła w moją stronę, zamykając w szczelnym uścisku.

- Jeff! - Wykrzyczeli jednakowo.

- Udusicie mnie...- Wydukałem, waląc Alana i Martina po plecach, kiedy ich uścisk stawał się coraz mocniejszy. Natychmiast mnie puścili.

- Wybacz - Odparł Martin, drapiąc się z tyłu głowy.

- Wiesz jak bardzo się martwiliśmy? - Wtrącił Alan - Nie odbierałeś telefonu i jeszcze ten list. Co on miał w ogóle znaczyć? - Mówił z wyrzutem, przez co zrobiło mi się mega głupio. Spuściłem wzrok na swoje nogi.

- Przepraszam was, tylko narobiłem każdemu zmartwień...- Powiedziałem i usłyszałem ze strony brata i przyjaciela ciężkie westchnienie.

- Żeby było jasne - Zaczął Alan - To nie ty zabiłeś naszą mamę, był to nieszczęśliwy wypadek. A z tatą jest naprawdę coś nie tak skoro przez te wszystkie lata wyżywał się na tobie właśnie z tego powodu - Powiedział, a następnie usiadł obok mnie na łóżku, obejmując mnie ramieniem.

- Właśnie - Odezwał się Martin - Jestem twoim najlepszym kumplem, a nie wiedziałem o tym z czym musiałeś się na co dzień mierzyć. Czuję się jak skończony kretyn, że nic nie zauważyłem.

- Cóż, starałem się żebyś nic nie zauważył - Odrzekłem - Nie chciałem byś o tym wiedział, bo nie wiedziałem co byś wtedy o mnie pomyślał. No i w pewnym sensie jest to obciach, że własny ojciec się nade mną pastwi.

Po Burzy Zawsze Wychodzi SłońceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz