Rozdział VII

62 7 3
                                    


– Jesteśmy coraz bliżej, Dean. To wszystko dzięki tobie – powiedział Rufus odkładając kredę na miejsce, na listwę pod tablicą.

Rozbudowane twierdzenie Cayleya jarzyło się przed nimi coraz mocniejszym blaskiem. Już prawie dobijali do brzegu, jeszcze kilka dobrze wyprowadzonym równań i wkleją ich zdjęcie do księgi przełomów matematycznych. Dean nigdy o niej nie słyszał, musiał wierzyć Turnerowi na słowo, a ten gadał o tym jak najęty. Po części blondyn go rozumiał, naukowiec poświęcił całe życie jednemu twierdzeniu i w końcu widział światełko w tunelu; z drugiej jednak strony odnosił wrażenie, że mężczyźnie bardziej zależało na właśnie tym zdjęciu w książce niż na samym odkryciu. No cóż, może była to po prostu przywara ambitnych umysłów. Może.

Westchnął przecierając zmęczone oczy. Padał na pysk, im bliżej byli rozwiązania tym więcej czasu to wszystko zajmowało, czasu i energii, nie wysypiał się, ponadto stracił apetyt i tę nutkę ekscytacji, która trzymała go w ryzach. Nie pomagał fakt iż każdego dnia okłamywał Casa, robiło się to coraz trudniejsze psychicznie. Castiel był cudownym facetem, wyrozumiał i troskliwym, dlatego właśnie było to tak trudne. Nie zasługiwał na takie traktowanie, szczególnie po tym jak się Deanem zaopiekował. Dał mu dach nad głową, pilnował by regularnie jadał i odpoczywał, by się nie przeciążał, by po prostu było mu w życiu lżej. A on czym się odpłacał? Seksem i kanapkami od czasu do czasu na śniadanie. Boże, był okropnym lokatorem, a na dodatek okropnym chłopakiem.

– Halo, halo! Dean, pobudka. Myślimy!

Rufus pstryknął mu palcami przed twarzą. Facet powoli doprowadzał go do szału. Okej, zgodził się na to wszystko, był mu wdzięczny za okazaną pomoc i za możliwości, które się przed nim otwierały, ale nie tak się umawiali. Miał pomagać w tworzeniu nowej gałęzi matematyki, a jak dotąd tylko on zajmował się wszystkimi obliczeniami. Ani razu żaden naukowiec nie pojawił się w sali, żaden naukowiec także nie przysłał swojej pracy albo jakichś wskazówek. Od czasu do czasu Turner rzucił jakimś pomysłem, który bardzo szybko okazywał się kompletnie bezużyteczny. Coś tu mocno nie grało.

– Zobaczysz mój drogi, niedługo całe Stany o nas usłyszą. Nie pomieścisz w torbie małych hotelowych mydełek; Chicago, San Francisco, Nowy Jork, Los Angeles, Waszyngton, Lebanon – wszyscy będą chcieli nas poznać, zrobić sobie zdjęcie, posłuchać naszego wykładu.

– Chyba twojego – prychnął Dean przewracając oczami – Ja się na to nie pisałem.

– Och, przestań – zacmokał Turner – To jest nasza wspólnie napisana praca, musisz przy tym być, a przy okazji trochę pozwiedzasz.

Blondyn zacisnął mocniej szczękę.

– Powiedziałem ci na samym początku, że nigdzie nie jadę. Zdania nie zmieniłem i nie zmienię.

– Zabierzesz kumpli, zrobicie sobie fotkę na tle Empire State Building i spędzicie noc w Vegas, żyć nie umierać.

Rufus gadał i gadał kompletnie ignorując słowa Deana, udawał że ich po prostu nie słyszy. Chłopak miał coraz większe wątpliwości względem mężczyzny i jego dobrych zamiarów, to wszystko brzmiało mu bardziej jak monolog narcystycznego dupka.

W końcu nie wytrzymał.

– To koniec na dziś, muszę się przejść i przemyśleć ostatni wniosek przy którym utknęliśmy.

Turner wybałuszył oczy.

– Jest dopiero południe, nie możesz tak o sobie wyjść.

Ale Dean był już przy drzwiach i chwytał za klamkę.

Buntownik z wyboru [Destiel AU]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz