epilog. brakująca połowa.

232 25 13
                                    

25 grudnia

— Mógłby pan jechać szybciej? — wyjęczałem błagalnie, wkładając głowę między przednie siedzenia taksówki. — Spieszy mi się i to bardzo.

— Panie, przecież gaz do dechy dociskam! Gdzie się panu spieszy o piątej rano? — spytał taksówkarz, odpalając kolejnego papierosa, a mi na sam zapach zrobiło się niedobrze. — Teren zabudowany, a ja nie chcę dostać mandatu.

Zrezygnowany opadłem plecami na wytłuczone oparcie i na ślepo zacząłem oklejać papierem prezentowym podarunki dla rodziny, a taśmę urywałem zębami, kręcąc się po tylnym siedzeniu, jak gówno w przeręblu. Wydawało mi się, że nigdy nie dojadę do swojego rodzinnego domu, a droga dłużyła mi się tak niemiłosiernie, że zacząłem aż odliczać minuty do potencjalnego dotarcia do celu, ale jak na złość - tej nocy czas zatrzymał się w miejscu. Pewnie ciekawi was, gdzie ja tak właściwie jestem i co robię, więc odpowiadając krótko i zwięźle - jadę zakomunikować swojej przyjaciółce, że nie ma na świecie osoby, którą kocham bardziej, niż ją.

No, ewentualnie Eda Sheerana, ale pomińmy ten fakt.

— Otworzy pan okno? — spytałem w pewnym momencie, bo od smrodu szlugów naciągało mnie na wymioty. — Trochę tu duszno.

Facet uchylił bardziej przednie szyby, bo te z tyłu otworzyłem sam, by przynajmniej pozornie pooddychać świeżym, argentyńskim powietrzem, którego tak bardzo mi brakowało. Obserwowałem znajome budynki, jakie mijałem zawsze, kiedy wracałem do Laguny i wzdychałem z poczuciem nostalgii. Było jeszcze ciemno, mnie powoli dopadał jetlag, jednak tego dnia miałem jeden cel do zrealizowania i wcale nie była nim kolacja bożonarodzeniowa z rodziną, podczas której nażarłbym się pod korek, spił praktycznie do nieprzytomności z moim ulubionym kuzynem, a rano obudził się z paskudnym kacem i brudną od sosu pieczeniowego koszulą. Musiałem powiedzieć Lisie, co do niej czuję, inaczej Taylor przerobiłaby mnie na pasztet i nakarmiła nim Boczka. 

— To będzie sto dwadzieścia euro — rzekł taksówkarz, kiedy staliśmy już pod moim domem, a ja wyciągałem walizkę z bagażnika. 

Odwróciłem się do niego ze zmarszczonym czołem. 

— Oszalał pan? Za taką kasę powinienem był tu zajechać w dwadzieścia minut — odparłem, podpierając ręce na biodrach. 

— Ale dojechał pan w godzinkę, miło sobie pogadaliśmy i przypomnę, że zatrzymywałem się na stacji, żebyś pan mi się nie zeszczał na tylne siedzenie — wychylił się przez otwarte okno, ukazując swój ubytki w uzębieniu. — To jak będzie, kochaniutki? 

Moja desperacja wyjebała poza skalę, kiedy w szale szukałem wolnej taksówki na lotnisku i Bóg pokarał mnie niejakim Alejandrem, który właśnie szczerzył się do mnie, jakby stała przed nim naga Pamela Anderson za młodu. Nie myśląc dłużej wyjąłem portfel i wyciągnąłem z niego trzy banknoty, wciskając je mężczyźnie w rękę. 

— Reszty nie trzeba — uśmiechnąłem się lekko, poprawiając szelkę plecaka. — Dziękuję za przejażdżkę — skinąłem głową, obserwując ciemną ulicę. 

— Wesołych świąt, panie piłkarz. Zdrówka, chlania i... No, wie pan czego — uścisnęliśmy sobie dłonie, a ja popędziłem w stronę drzwi wejściowych słysząc za sobą pierwsze takty remiksu Santa Tell Me

Wyjąłem pospiesznie klucze spod doniczki koło drzwi i wepchnąłem je do zamka, przekręcając  tak szybko, że prawie je ułamałem. W domu było zupełnie ciemno, a głuchą ciszę przerywało jedynie ciche tykanie zegara w kuchni. Pospiesznie odłożyłem walizkę, prezenty i plecak, krzywiąc się na każde skrzypnięcie towarzyszące moim krokom. Powoli zdjąłem z haczyka klucze do samochodu mamy i miałem właśnie dawać dyla przez próg, by w następstwie wpakować tyłek do jej audi i rżnąć przez miasto aż pod mieszkanie Lisy, ale uprzedził mnie głośny krzyk, na którego dźwięk prawie zesrałem się ze strachu.

the greatest gift • paulo dybalaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz