Azirafal naprawdę się starał.
Od kilku godzin tkwił tu, odstawiony w złotą aureolkę i tę idiotyczną mgiełkę tajemnicy – tak, tak, to ja, istota doskonalsza, wysłannik z samej Góry. Wraz z całym zastępem podobnych sobie cherubinów wciąż i wciąż jedynie śpiewał, jakby anielskie głosy miały co najmniej rozwiać ten specyficzny chłód, ogarniający pustynię późną nocą. Chłód dotkliwszy zwłaszcza, gdy leżysz na nędznej stertce suchego siana, siłą wydartej z kątków niegościnnej stajenki.
Azirafal miał nadzieję, że nieustanny płacz choć trochę ogrzewa Dzieciątko, wystawione teraz na najnędzniejszą formę bytowania w świecie ludzi. Jego Matka już godzinę wcześniej zwinęła się w kłębek tuż obok; nie miała sił, by tulić synka do piersi, więc uciekła się do ostatecznej próby oddania Mu choćby nawiązki własnego ciepła. Tylko raz, gdy skrzyżowała z Azirafalem spojrzenie, w jej oczach zalśniły łzy. Była silna, naprawdę silna. Po prostu godząc się na to wszystko, nie sądziła, że cała ta boleść i cierpienie nadejdą tak nagle, tak naraz i tak dotkliwie.
— To nie moja wola — szeptała, głaszcząc dłonią główkę Dzieciątka, jakby te słowa miały łagodzić wszystkie bolączki świata. — Nie moja wola, Syneczku. Twoja...
Azirafal oddałby własne istnienie w obronie niebiańskich Planów. Uważał, że cierpienie uszlachetnia, że oczyszcza, że uczy ludzi tego, co Dobre i co Pożyteczne, a przy tym miłe Bogu. Teraz jednak, gdy wodził wzrokiem od twarzy Matki do twarzy Syna, czuł coraz większy dyskomfort.
Przybycie Mesjasza na Ziemię miało się przecież wiązać z czymś wielkim, światłym, wspaniałym. Tymczasem nic wielkiego nie było w tym Dzieciątku; nie promieniało, wspaniałości nie miało w sobie za grosz. W gruncie rzeczy przypominało raczej obraz nędzy i rozpaczy, wygłodzone i widocznie przemęczone.
Przez głowę przebiegła mu myśl, że być może ani Maria, ani zafrasowany Józef nie potrzebują jego śpiewu, a prawdziwego cudu. Gdyby tylko któreś z nich, aniołów, pstryknęło palcami, mogliby wyczarować chociaż coś do jedzenia lub okrycia. Może poduszeczkę... . Azirafal skarcił się w myślach. Boże, przecież surowo zakazano im ingerować w życie Świętej Rodziny. Mieli być tylko obserwatorami, znakami...
— Dekoracją! — usłyszał znajomy głos, który usłużnie dokończył jego myśl. Był radosny i podniesiony, a jego obecność przeraziła Azirafala do głębi. — Mówię wam, chłopaki. Te wasze dary naprawdę świetnie się w tej roli sprawdzą.
Demon imieniem Crowley bezczelnie wparował do wnętrza chylącej się stajenki. Tym razem nosił się iście po królewsku, we wspaniałej szacie i okularach o oprawkach ze złota. Tuż za nim dreptała dwójka innych mężczyzn. Tamci natychmiast uklękli, choć przywykli zapewne, że to przed nimi na kolana padają znękane obdartusy, nigdy na odwrót. Crowley zmierzył ich pytającym spojrzeniem, po czym sam także przyklęknął, uznając widocznie, że wpadłszy między wrony... no, i tak dalej.
— Oto my! — zaanonsował, zbyt radośnie, by mówić o pełnej powagi godności. — Trzej królowie z... tego, no, eee... Wschodu!
Widząc jego absolutny brak powagi, pałeczkę przejął drugi z mężczyzn.
— Przybyliśmy pokłonić się nowemu Królowi. — Skłonił głowę. — Sprowadziła nas gwiazda, wędrowaliśmy wiele dni, by złożyć dary u waszych stóp.
To mówiąc, położył przed niezainteresowanym Dzieciątkiem ogromną grudkę szczerego złota, na której widok Józef mocniej zacisnął dłoń na trzymanym kosturze. Jego towarzysz z lewej zrobił to samo, a jego dar – kadzidło – rozniósł wokół boski aromat palonych ziół.
Crowley uniósł nad głowę trzymane pudełeczko. Postukał w nie, otworzył i – ku zgorszeniu nowych kumpli – nabrał na palec trochę wonnej masy, wypełniającej je po samo wieczko. Liznął palec delikatnie. Skrzywił się.
CZYTASZ
Mizerna, cicha... ✔ good omens
FanfictionNiesamowita historia wydarzyła się właśnie w Betlejem, a pewien demon nie może przepuścić takiej okazji, by pofolgować własnej ciekawości.