[ nie dziękuję osobie która pomagała mi to napisać ]
Oslo obudził się i poderwał, oddychając szybko. Leżał na jakimś łóżku, przykryty kołdrą. Rozejrzał się po pokoju. Był ładny, ściany były pomalowane w rośliny polne z podpisami a meble były stare i drewniane, ale bardzo pasowały do nastroju pomieszczenia. Zauważył też szafkę nocną przy swoim łóżku na której leżał jakiś identyfikator, ale nim zdążył po niego sięgnąć drzwi uchyliły się strzypiąc cicho. Tremolo widząc, że Oslo siedzi i jest przytomny odetchnęła i obróciła głowę.
- proszę pani! Obudził się!
Weszła do pokoju i stanęła obok. Zaraz później ktoś inny przybiegł do pokoju i gdy stanął w drzwiach, Oslo znieruchomiał. To była kotka ze średnimi długości włosami, ubarwiona tak samo jak jego brat i oczy w kolorze ciemno-turkusowym, zupełnie jak jego oczy.
- o-oh...
- Oslo?
- Mama?
Kocur wstał. Zdał sobie sprawę że był lekko wyższy od matki. Gdy dotarło do jego świadomości, co się właściwie dzieje, podskoczył jak dziecko zakrywając pysk łapami i uśmiechnął się, czując jak łzy napływają mu do oczu. Warsaw uśmiechnęła się, przechylając głowę i przytuliła go do siebie. Też się do niej przytulił.
- ty żyjesz! Ty żyjesz! - jego głos z podekscytowania brzmiał dość piskliwie i dziecinnie.
- też się zdziwiłam! Usiądź, jesteś osłabiony.
Zrobił, jak mu kazano i zaczął od pytania
- co to za miejsce?
- ośrodek dla bezdomnych. Jesteśmy tuż pod stolicą. A to, to jest mój pokój. Mieszkałam tu jakieś... Chyba z pół roku!
- jako kto...
Warsaw parsknęła śmiechem.
- jako wolontariusz. - odpowiedziała
- oh... Rozumiem
- ty dalej to masz... Widzę że zużyłeś... - wzięła aparat i obróciła by pooglądać.
- nawet nie taki zarysowany.
- zużyłem... Dzisiaj...
- oh... Dobrze, zanim mi opowiesz, kto to jest? - wskazała głową na Tremolo która stała i słuchała ich rozmowy.
- Tremolo... Tremolo Lightash.
- Lightash?...
- jej ojcem jest Vivo Lightash..
- Vivo... On jeszcze żyje? Oh, mam nadzieję! Moscow go nie zakatuszował, prawda?
- właściwie... Może tak od początku... On ma... Miał 5 dzieci.
- miał?
- nie przerywaj. - przerwał agresywnie, brzmiąc jak Moscow.
- trójka z nich... Mają inną matkę niż Tremolo. To Aurum, Argenti i Chrome. Aurum i Argenti to bliźniacy ale teraz... Znacznie się różnią. Oni wraz z Chromem odwrócili się od ojca po tym, jak chciał ich zabić... Używając do tego usług ojca.
- czekaj czekaj, JAKICH usług?
- bo... Ojciec prowadzi usługi gdzie zabija ludzi, gdy ktoś mu płaci... I nie tylko on...
- co? Co? Ale ty w tym nie uczestniczysz, prawda?
- ja? Nie, skądże... On... Gdybym nie musiał u niego mieszkać, pewnie udawałby że nie istnieje.
- wzorowy ojciec. - prychnęła.
- jednak Berlin... Jego zmusza do tego... Najpierw handel narkotykami, potem... Właśnie... Właśnie te morderstwa. Poza tym uzależnił się od narkotyków ale był na odwyku i szybko wrócił. Raymond nadal żyje w przekonaniu, że jest uzależniony...
- Raymond?
- syn króla. Mamy... Bardzo dobry kontakt. A oni to aż za dobry. - popatrzył w bok.
- zupełnie jak ich ojcowie. Nie miałam pojęcia że William... Znaczy, król mógłby mieć syna. Jaki on jest?
- wygląda zupełnie jak on, tyle że ma dłuższe włosy i nie nosi okularów.
Warsaw uśmiechnęła się lekko.
- kontynuując... Vivo miał jeszcze dwójkę dzieci z inną. Właśnie Tremolo i... - popatrzył na dziewczynę która udawała że go nie słucha przypatrując się rysunkom roślin.
- i Argon. Niestety Argon... Zginął... Pracował dla ojca i chciał zabić Raymonda... To bardzo... Bardzo zawiła historia.
- a później ojciec oddał mnie Moscowowi... Choć mówił że tego nie zrobi... - Tremolo odezwała się, nie patrząc na nich. Oslo zamilkł.
- nie mam już nikogo... Nigdy nie miałam kontaktu z przyrodnimi braćmi... Ojciec mi wmawiał że są kryminalistami. Wierzyłam w to do niedawna. Dopóki nie trafiłam do tego domu... Oslo, nie chcę cię urazić, ani pani, pani Nightfire ale ten dom ma okropną atmosferę. Jest tam ciemno, wszystko jest takie duże i puste... Właściwie jedyny pokój który jest ciekawszy to pokój pani Nightfire bo tam to przynajmniej są książki. -
Warsaw uśmiechnęła się lekko.
- możesz sobie je wziąć gdziekolwiek teraz pójdziesz. Zadbam żebyś nie została tam dłużej.
- dziękuję...
Tremolo podeszła i przytuliła się do kotki. Usiedli w kółku na łóżku.
- musimy tam wrócić... Jak by się przydało to mieszkanie teraz!
Nagle usłyszeli stukanie w szybę. Oslo wzdrygnął się przerażony i popatrzył na szybę. Na szczęście był to tylko Vilnius. Tremolo otworzyła mu okno i wleciał do pokoju.
- kto to? - spytała Warsaw przechylając głowę.
- jestem Vilnius, pani Nightfire, witamy z powrotem w kraju! Jestem przyrodnim bratem niejakich Auruma, Argentiego i Chroma od strony matki.
- oh... - pochyliła się w stronę Oslo
- skąd on wie że ja...
- to, to tylko on wie.
- dokładnie Oslo. Chciałbym ci przekazać że udało się odbudować część bloku w której mieszkaliście z Berlinem, jednak wasze meble już niestety do niczego się nie nadały. Możecie tam spokojnie wrócić.
- Jak dobrze! - Oslo uśmiechnął się. Jakież musiał mieć szczęście że dowiedział się i tym w tym momencie. Vilnius także się uśmiechnął i ukłonił.
- ja już będę znikać. - obrócił się i stanął na parapecie.
- do zobaczenia! - rzucił przez ramię i opadł w dół. Warsaw zamknęła okno.
- no! To teraz tylko trzeba... Poinformować Berlina. - wyglądała na podekscytowaną na myśl o zobaczeniu syna i domu.
- nie ma mowy... Nie pójdę tam znowu! Przecież ojciec mnie zamorduje! - uprzedził Oslo
- przecież mieli gdzieś jechać, prawda? - wtrąciła się Tremolo.
- ... Fakt. - Oslo rozejrzał się ponownie po pokoju i spojrzał na matkę.
- masz samochód?
- no oczywiście! Może i nie mój, bo od twojego kuzyna ale tak czy tak. Kiedy jedziemy?
- jak najszybciej! - Oslo poderwał się z łóżka i przytrzymał się poręczy łóżka gdyż zakręciło mu się w głowie.
- napewno nie chcesz odpocząć? Nie wyglądasz dobrze..
- nie ma mowy! - kocur pochwycił aparat, zawiesił go sobie na szyi i potruchtał w stronę drzwi. Kotki poszły za nim.
***
Po może dziesięciu minutach jazdy zza rogu wyłoniła się willa Moscowa. Warsaw zatrzymała się kawałek dalej.
- ah... Nic się nie zmieniła! Czekaj, ktoś tam jest...
Chwyciła za ramię Oslo który już otwierał drzwi. Na tarasie stały 2 osoby.
- to Raymond i Berlin! - rzucił kocur z ulgą.
- to oznacza że ojciec pojechał sam! - otworzył drzwi i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać pobiegł w stronę furtki. Za nim wysiadły Warsaw i Tremolo.
***
Berlin stał na tarasie i rozmawiał z Raymondem. Cudem udało mu się uniknąć losu ofiary ojca po tym, jak Oslo mu uciekł. Nagle Raymond uniósł wzrok i mruknął z lekkim uśmiechem
- nie zgubił się. -
Berlin obrócił się na pięcie i zauważył brata biegnącego w ich stronę. Kocur dysząc wbiegł po schodach i przytulił się do niego.
- gdzie byłeś? Zgubiłeś się? Gdzie Tremolo? - spytał Berlin zaraz później.
- słuchaj tego! Mam dwie wspaniałe wiadomości!
- no, słucham.
- jedna... Nasze- znaczy, twoje mieszkanie ocalało! Możemy tam wrócić!
- jak cudownie! Oslo! Gdzie ty byłeś że takie nowiny przynosisz? No, a druga?
- Zobaczysz. - Oslo z uśmiechem obejrzał się. Warsaw była już niedaleko tarasu. Berlin wlepił w nią wzrok i zamarł. Matka stanęła przed nimi i nie zdążyła powiedzieć słowa gdy Berlin objął ją mocno bez słowa. Warsaw popatrzyła na niego. Był o wiele wyższy.
- prawie się nie zmieniłeś... - powiedziała i przekrzywiła głowę.
- gdzie byłaś? Gdzie byłaś te wszystkie lata? Co się stało?
Jego matka westchnęła i usiadła na krześle.
- w dniu, w którym zaginęłam... To był wieczór. Byłam na tym moście nad rzeką, tą która przepływa tuż za płotem z drugiej strony domu. Siedziałam tam jak co wieczór, padał lekki deszcz ale wiatr był na tyle silny że nurt rzeki był w stanie porwać drzewo z korzeniami. Przyszedł Moscow i zaczął ze mną rozmawiać. Był zdenerwowany. Nie pozwalał mi się wytłumaczyć. Nawet nie wiem w którym momencie pchnął mnie w złości i wpadłam do wody. Straciłam obraz. Obudziłam się w szpitalu... W Rokken. Nie mam pojęcia jaką drogę przebyłam w czasie mojej nieprzytomności, jedyne co pamiętam z zawiłych opowieści lekarzy i policji to to że rzeka wyrzuciła mnie rano a brzeg, a jakiś niedorobek zabrał mnie myśląc że nie żyję. Boję się myśleć, co by się stało gdyby nie podejrzliwy gość ze stacji benzynowej który sprawdził mu bagażnik. Odwiedził mnie jeszcze kilka razy w szpitalu, jednak nie mam pojęcia co mówił bo zupełnie nie potrafię Rokkeńskiego. Właściwie, bez tłumacza nawet nie ustaliliby mojej tożsamości. Później ukrywałam się u kuzynostwa... Oni pomogli mi ogarnąć pracę z normalnymi zarobkami. Zostałam tam do czasu, gdy pół roku temu przeniosłam się do pobliskiego ośrodka dla bezdomnych. Później... No, później było teraz.
Berlin milczał chwilę, ale nim zdążył się odezwać Warsaw spytała
- kto ma moje miejsce w szkole?
- ja - odpowiedział Oslo
- nie mogli nikogo znaleźć, więc gdy tylko mogłem już uczyć zatrudniłem się.
Warsaw uśmiechnęła się lekko.
- to cudownie. Jednak, swoją drogą, gdzie jest Moscow?
- em... - Berlin tak naprawdę nie wiedział gdzie ojciec miał zamiar ich zabrać.
- na zamku. Z tego co wiem są tam dni otwarte, ojciec nie był zadowolony. - wtrącił się Raymond.
- ty to pewnie jesteś Raymond, prawda?
- tak, Raymond Scholz, miło mi poznać. - ukłonił się.
- wiesz kiedy wróci?
- za... - spojrzał na zegarek. - za około godzinę powinien wyjść, chyba że zostanie na drugą część, choć w to wątpię.
- mhm... Dobrze, dobrze. Narazie lepiej, żeby nie wiedział że przeżyłam.
- mam kilka mniejszych mieszkań w mieście... Znaczy, właściwie to nie są moje ale nikt nie zauważy jeżeli ktoś się do jednego wprowadzi, lub nawet jeżeli jedno przejdzie w ręce kogoś innego. Jeżeli pani chce, mogę jedno przekazać, jest nawet tu niedaleko.
- oh, właściwie, mogłabym przyjąć ale... To napewno nie będzie problem?
- oczywiście, że nie. Adres i klucze przyniosę do Berlina, jak tylko znajdę.
- dziękuję.
Warsaw popatrzyła przez okno do domu.
- nic się nie zmieniło.
- nie, ojciec się zmienił - Berlin też patrzył na okno.
- dobra, Oslo, musimy iść! - wyrwał się nagle.
- co? - Oslo przez chwilę nie miał pojęcia o co chodzi.
- Ah! Fakt! Tylko jak my się tam dostaniemy?
- Raymond?
książe obrócił się i westchnął teatralnie
- nie mam wyjścia, prawda?
- prawda.
Otworzył portal pod schodami na taras. Warsaw zamrugała kilkukrotnie, ale nic nie powiedziała.
- no to ten, do zobaczenia! - Berlin był najbardziej z nich wszystkich podekscytowany. Wręcz wskoczył w portal z zaraz po nim zrobił to Oslo. Portal się zamknął.
- co się właśnie stało? - spytała Warsaw patrząc na miejsce gdzie jeszcze przed chwilą byli jej synowie.
- nic takiego, umiem otwierać takie... Portale czasowe, ale oprócz przenoszenia w czasie mogą też przenosić do innych miejsc. Więc też jakby teleportacja.
- fascynujące. Możesz mnie wziąć do swojego ojca? - spytała, nagle sobie przypominając.
- mogę... - Raymond otworzył drugi portal w tym samym miejscu po czym wszedł do niego zaraz po Warsaw.
***
Berlin oglądał mieszkanie jakby widział je po raz pierwszy. Wyniesiono z niego wszystkie meble nie licząc łazienki, na której jakimś cudem ogień nie wyrządził większych szkód. Główna izba bez szafy i wersalki zrobiła się o połowę większa. Nadal była mała, ale przynajmniej dało się zmieścić dwa łóżka.
- na co tak patrzysz? - spytał Oslo gdy brat po raz siódmy obchodził kawalerkę.
- nic, po prostu dziwię się, że to wszystko przeżyło.
- rozumiem, ale... Skąd weźmiemy choćby łóżko do spania?
- podejrzewam że po wizycie policji połowa mieszkań w innych blokach jest pusta
- no ty chyba nie...
- czemu? I tak stoją i się kurzą a ich właściciele szybko tam nie wrócą.
- a wiesz co, rób co tam sobie chcesz. - westchnął Oslo i usiadł na podłodze.
***
Warsaw stanęła przed drewnianymi drzwiami do gabinetu.
- no to ten, to tutaj. - powiedział Raymond i nim kotka zdążyła cokolwiek powiedzieć zniknął za rogiem. Drzwi otworzył William, który usłyszał głos z korytarza. Widząc Warsaw zamarł na kilka sekund.
- miło cię widzieć. - powiedziała lekko chłodnym tonem
- ty... Ty żyjesz
- to źle?
- ależ nie... Nie, po prostu...
- po prostu myślałeś że się utopiłam i masz jeden problem z głowy, tak?
- co? Nie, skąd ci to przyszło...
- jakoś zanim zniknęłam przez myśl ci nie przeszło żeby choćby zwrócić uwagę jak mi się żyje!
- to nie chodziło o ciebie..
- tak, tak, wiem! Chodziło o to że byłam szczęśliwa z twoim byłym i okrutnie się to bolało!
William umilkł na chwilę. Na drugim końcu korytarza pojawili się Walenty i Oscar którzy dosłyszeli podniesiony głos Warsaw. Podbiegli do nich z zamiarem odprowadzenia jej do wyjścia, jednak William uprzedził ich
- zostawcie ją, to... To moja siostra. Odejdźcie na chwilę.
Strażnicy popatrzyli po sobie i odeszli w inną stronę.
- wejdź, bo jeszcze ktoś inny usłyszy.
- jak zwykle! Bo ciebie, to tylko obchodzi opinia publiczna! - warknęła, jednak weszła do środka i usiadła przy biurku. William usiadł z drugiej strony.
- więc? - warknęła Warsaw gdy milczał przez kolejną chwilę.
- tak, masz rację. Nie zwracałem na ciebie uwagi. Mogę się posunąć do stwierdzenia, że udawałem że nie istniejesz. Byłem... Młody. Młody i głupi.
- i jedyne co się zmieniło to twój wiek. - fuknęła. - dzieci wiedzą?
- o czym?
- o tym że jestem z tobą spokrewniona.
- tak, wiedzą. Powiedziałem to Berlinowi... Kiedyś, przy okazji. Raymond też o tym się dowiedział, ale prawdopodobnie zapomniał... Bo stawiam, że to on cię tu przyprowadził.
- a Moscow?
- on też wie... Właśnie, jak zareagował, gdy cię zobaczył?
- prawdę mówiąc, nie wie że żyję. Lepiej, żeby narazie tak pozostało.
- rozumiem...
- czekaj... On tu powinien być, prawda? - Warsaw popatrzyła na niego przerażona. Zupełnie o tym nie pomyślała.
- spokojnie. Tutaj nie przyjdzie. Nie ma powodu.
- mam nadzieję...
- jeszcze jedno. Czy Raymond i Berlin...
- chyba nie. - uciął William. - wydaje mi się, że nie. Nie wyglądają.
- a powiedz mi jeszcze, kim są rodzice dzieci Viva?
- oh... Uh... Zależy których. Starsi czyli Aurum Argenti i Chrome są od jakiejś... Jakiejś... Nie wiem, nie pamiętam, ale wiem że była z drugiego końca kraju. Już nie żyje. Nie mam pojęcia jak zmarła. A reszta są od jakiejś lokalnej, ona żyje, ale nie utrzymuje kontaktu z tego co wiem. Wiesz... Taka chwilowa. Znalazła sobie kogoś lepszego.
- żałosne to jest, ale współczuję tym dzieciakom. Szczególnie tej małej Tremolo, bo z tego co wiem jej brat już nie-
W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i odbiły od ściany. Oboje podskoczyli i Warsaw obróciła się szybko. W wejściu stał nie kto inny jak Moscow. Wpierw oczy miał wlepione w Williama, jednak gdy tylko zauważył, że nie jest sam, zwrócił wzrok ku kotce. Przez chwilę nie wiedział, skąd ją zna jednak po sekundzie zdał sobie sprawę że to Warsaw. Zamarł nie ruszając się z miejsca. Oboje patrzyli na siebie tak samo zaskoczeni. Pierwszy oprzytomniał William
- czemuż to zaszczyciłeś nas swoją obecnością?
- ja... Ja... - Moscow nie zwrócił uwagi że wypowiada te słowa na głos.
- teraz już nie ważne, ale... Warsaw?... Ty... - jąkał się okrutnie. Porzucił typowy chłód swojego głosu i ogólne wrażenie kogoś groźnego. Warsaw wstała, nagle wściekła
- Tak ci zaufałam! A na koniec, gdy chciałam ci powiedzieć o wszystkim ty postanowiłeś pozbyć się problemu! Oczywiście!
Moscow milczał, nadal patrząc na nią jakby ją zobaczył po raz pierwszy w życiu.
- teraz milczysz?! Odezwij się, idioto! Byłeś taki pewny! Taki odważny! Na tyle odważny by angażować swoje dziecko w nielegalne interesy i odpłatne morderstwa!
- ... Tak. Wszystko co mówisz to prawda. - odezwał się w końcu, po krótkiej ciszy. - angażowałem Berlina w handel narkotykami, w morderstwa i wykorzystywałem go do innych tego typu celów.
- a Oslo? - Warsaw znów usiadła.
- Oslo zawsze był... Słabszy. On nigdy by nikogo nie zabił, nie poradziłby sobie w bójce na ulicy, nie użyłby jakichś działających argumentów. On jest taki... Taki... Taki jak ty.
- no bardzo mi miło. Jednak i to nie usprawiedliwia cię od tego wszystkiego!
- wiem.
- To wszystko przez twoją chorą ambicję! Nie wyszło ci z Williamem więc postanowiłeś że udowodnisz swoją wielkość! Robiąc wszystko, by zyskać najgorszą sławę w kraju! Jesteś skończonym-
- Dość! - uciął głośno Moscow występując krok do przodu.
- i co mi zrobisz, uderzysz mnie?! - warknęła Warsaw nie ruszając się z miejsca. Kocur wściekły do granic możliwości z powodu że ktoś śmiał tak bardzo go urazić, wracając do swojego normalnego charakteru zdzielił ją w pysk. William wstał
- nie za dużo sobie pozwalasz?!
- zasłużyła. - Moscow mruknął monotonnie jakby nic się nie stało. Warsaw siedziała nadal w tym samym miejscu nie wiedząc jak zareagować. William nie wytrzymując wstał i rzucił się na Moscowa wyciągając z kieszeni szaty sztylet.
- William, nie! - rzuciła Warsaw, ale bała się interweniować. Po kilku sekundach królowi udało się przybić kocura do ściany, trzymając mu sztylet tuż przy gardle.
- nie uda ci się. Nie tym razem.
- co teraz zrobisz, zabijesz mnie? - wychrypiał Moscow.
- czemu nie? Wszyscy będą zadowoleni. Łącznie z twoimi dziećmi.
- nie zrobisz tego. - uśmiechnął się mściwie - nie dasz rady. William milczał. Jego przepaska nagle spadła. Warsaw nabrała głośno powietrza. W tym samym czasie Oscar stanął przy otwartych drzwiach obserwując akcję, by w razie wypadku wkroczyć do środka. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Moscow wykorzystał chwilę nieuwagi spowodowanej przepaską i wyrwał się. William chciał mu wbić sztylet w gardło, jednak nie trafił i skończyło się na głębokim rozcięciu. Zamachnął się, i już miał drugi raz próbować zamordować Moscowa, gdy Oscar skoczył od drzwi i odepchnął go na bok. William wpadł na kredens i zdał sobie sprawę że wykonał ostateczny ruch, a sztylet nie jest już w jego łapie. Rozejrzał się, po sekundzie dojrzał że Oscar leży na podłodze ze sztyletem wbitym tuż obok obojczyka. Nie zwracając uwagi na otoczenie przykucnął przy nim i sprawdził puls. Był ledwo wyczuwalny.
- Oscar! Oscar! - wydusił przerażony.
- Nie, nie, nie! Oscar, odezwij się!
- pozdrów Walentego. - wyszeptał strażnik i zamknął oczy. William milczał. Wszyscy milczeli. Warsaw wstała i bez słowa wyszła. Moscow stał, patrząc na ciało bez wzruszenia. Nagle przybiegł Walenty. Widząc Oscara leżącego na podłodze przez chwilę wyglądał na przerażonego, ale zaraz potem powiedział do Williama
- przynieś bandaż. Szybko. Delikatnie opatrz miejsce gdzie wbity jest sztylet, ale go nie wyciągaj.
Moscow zaczął zmierzać w stronę wyjścia. Już się spodziewał, że uznają go za martwego. Prawdopodobnie jeżeli sprężą się z pomocą chłopak przeżyje. Z drugiej strony, może to i dobrze.
***
Oslo usłyszał głośny huk na klatce schodowej. Berlina już chwilę nie było, więc stawiał że to on. Wstał z podłogi i zbiegł na dół. Jego brat właśnie przepchnął stelaż do łóżka przez wejście na klatkę. Drugi taki sam stał przed klatką na chodniku, leżały na nim dwa dobrze wyglądające materace. Oslo pomógł mu podnieść z jednej strony
- od kogo to wziąłeś?
- od tego... Tego... Nooo, jak mu tam... Ten średniak co mieszkał wprost naprzeciw naszego balkonu.
- ah, wiem. Zgarnęli go?
- trudno powiedzieć. Przeglądałem wszystkie mieszkania po kolei, w tym akurat nie było żadnych osobistych rzeczy, może się wyprowadził.
- albo zdążyli go okraść.
Szli w milczeniu po schodach. Gdy dotarli na górę, oboje zdyszani, przysunęli stelaż pod okno.
- Osz cholera... - westchnął Berlin opierając się na kolanach, jakby przebiegł maraton. - jeszcze drugi...
Po kilku minutach odpoczynku zeszli i wnieśli drugi mebel do mieszkania. Oslo wyczerpany usiadł na metalowych prętach. Berlin materace wniósł już sam, po około dwudziestu minutach wszystko było już gotowe.
- cudownie. - podsumował Berlin i położył się na jednym z łóżek.
- Berlin?... - Oslo nagle zdał sobie sprawę z jednej, oczywistej wręcz rzeczy
- tak?
- w domu ojca zostały nasze rzeczy...
- o nie. Nie wyciągniesz mnie teraz bym po to jechał.
- ja wiem...
- no.
***
Warsaw stała w sali wejściowej obok Raymonda i Walentego. Wszyscy milczeli. Przed chwilą był tu zespół ratowników by zabrać Oscara do szpitala, William pojechał z nimi.
- właściwie... - odezwał się Raymond gdy cisza stała się nie do wytrzymania - czemu Oscar akurat ciebie chciał pozdrowić przed śmiercią? - zwrócił się w stronę lisa.
- bo nikogo innego nie miał - Walenty wzruszył ramionami - jest imigrantem, rodzina o nim zapomniała, jest samotny, bez miłości, bez przyjaciół, ma tylko mnie.
- oh... Nie wiedziałem.
- właściwie ja też nie. Powiedział mi to dzisiaj gdy przyszedłem rano. Wydawał się taki przygnębiony. Właściwie, nie wiem o co konkretnie chodziło.
- rozumiem... - Raymond odwrócił wzrok - właściwie... Skoro już tu jesteśmy, może pójdziemy po te klucze do mieszkania? - nim jeszcze Warsaw zdążyła odpowiedzieć zaczął iść w stronę schodów. Kotka poszła za nim, zostawiając Walentego samego. Dotarli do większego pomieszczenia, które było całkowicie wypełnione zamkniętymi na zamek szafkami. Raymond zaczął iść wzdłuż nich czytając etykiety przy zamkach. W połowie zatrzymał się i wyjął z kieszeni klucz. Otworzył szafkę. Warsaw cały czas stała za nim, gdy szafka otworzyła się, kichnęła z kurzu.
- na zdrowie. Ta szafka nie była otwierana odkąd moja matka nie sprzedawała tej małej chatki w górach, cały czas nie wiem czemu w ogóle ją kupiła! - Raymond wyciągnął z dna kopertę z numerem 5 na boku.
- proszę. W środku są klucze i wszystko co potrzebne. Dom jest przypisany na mojego ojca, ale wątpię że ktokolwiek będzie na to patrzył prócz sąsiadów. Mam nadzieję że się spodoba. - uśmiechnął się i wręczył kopertę Warsaw.
- dziękuję, nawet nie wiesz jak bardzo mi to pomoże. Chociaż... Niby to już nie ma sensu, bo Moscow wie że przeżyłam ale nie dałabym tam do niego wrócić, rozumiesz...
- tak, tak, nie ma problemu. Nawet jeśli ojciec się dowie to prędzej będzie zadowolony niż wściekły. - kocur zamknął szafkę, przekręcił klucz i włożył go do kieszeni.
- mogę tam panią zabrać - zaoferował zakładając ręce za plecy.
- panią... Możesz mi mówić po imieniu, będzie łatwiej, ale poza tym to tak, byłoby miło - Warsaw rozejrzała się jeszcze raz po pokoju.
Raymond skinął głową i chwilę potem na środku pokoju pojawił się portal przez który widać było jedynie jakiś wysoki żywopłot. Kotka weszła do środka i zasalutowała na pożegnanie. Portal się zamknął. Rozerwała kopertę, ze środka wypadło kilka kluczy, kilka kartek wyglądających na umowę i jeszcze jedna, wyglądająca na notatkę. Podniosła wszystko, schowała klucze i większe kartki do kieszeni a notatkę rozprostowała. Było w niej napisane jedynie
"klatka 5
mieszkanie 74
Czerwony i zielony klucz"
Rozejrzała się. Była tuż przy klatce numer 3 na ulicy Casenbergskiej. Było to najwyraźniej jakieś mniejsze miasteczko pod stolicą. Przeszła kawałek chodnikiem i dotarła pod numer piąty. Drzwi były otwierane na kod. Popatrzyła na notatkę ponownie i zauważyła mały napis "kod: 74*7575" w rogu. Wystukała taki sam przy wejściu i drzwi się otworzyły z cichym trzaskiem. Weszła do środka. Zapach przypominał świeżą farbę. Zaczęła wchodzić po schodach patrząc na drzwi przy każdym mieszkaniu. Blok był dość wysoki, a po przejściu dwóch pięter była dopiero przy numerze 63. Doszła na samą górę i zobaczyła wyczekiwane "74" na drzwiach na przeciw schodów. W tym momencie drzwi po lewej z numerem 73 otworzyły się i wyjrzała z nich wysoka wilczyca, jednak Warsaw nie zdążyła się jej przyjrzeć gdyż nieznajoma zamknęła drzwi gdy tylko ją zobaczyła. Ignorując nową sąsiadkę, otworzyła drzwi według instrukcji czerwonym i zielonym kluczem. (spoiler: jeżeli nie chcesz czytać jak doszczętnie opisałam moje stare mieszkanie bo haha odklejone emo nikt nie pytał pomiń wszystko do wyrazu KONIEC) Bez problemu otworzyły się ukazując dość szeroki korytarz z meblami po bokach, wszystkie zasłonięte prześcieradłami. Zaczęła po kolei ściągać białe płachty ukazując kolejne umeblowania. Po kilku minutach zdążyła odkryć ładny, ciemny, drewniany wieszak przy wyjściu, drewnianą skrzynię nieco dalej i na przeciw niej mały stolik zrobiony ze starej maszyny do szycia. Odłożyła na niego prześcieradła i otworzyła pierwsze drzwi na lewo od wejścia. Był tam mały pokój z wysoką szafą po lewej, za nią szufladami i rozłożoną kanapą a po drugiej stronie puste półki na książki i ładne, białe biurko. Nic z tych mebli nie było przykryte więc Warsaw wiedziała że będzie mieć co sprzątać. Usiadła na kanapie i przysunęła się do okna. Miała ładny widok na park po drugiej stronie ulicy. Po kilku minutach wróciła do eksplorowania mieszkania. Kolejne drzwi kryły nieco większy pokój, prawdopodobnie należący niegdyś do małego dziecka. Po lewej stało niskie łóżko w kształcie domku a dalej szuflady, po drugiej stronie po zdjęciu prześcieradła ukazała się zielona, mała, rozkładana kanapa. Na ścianie była lekko rozdarta w jednym miejscu tapeta w latarnie morskie. Wróciła na korytarz odkładając kolejne prześcieradło. Korytarz rozchodził się na dwie strony w kolejnej części mieszkania, więc Warsaw narazie zdecydowała się na otworzenie drzwi na przeciwko. Był tam podłużny pokój z widokiem na balkon. Za drzwiami była wysoka szafka na której pozostało kilka książek i rzeczy osobistych. Pokój prawdopodobnie także należał do dziecka, ale starszego. Ściągnęła prześcieradło z łóżka stojącego pod oknem. Miało metalowy stelaż i było rozsuwane. Kolejne prześcieradło kryło drewniany sekretarzyk z urwanym uchwytem i szafkami pod spodem. Rozłożyła biurko. Ponownie pozostało tam kilka rzeczy, w tym ołówek z wyrytym podpisem. Po otworzeniu szafki pod biurkiem poczuła zapach podobny do tego w sklepie papierniczym. Złożyła mebel. Na parapecie stało kilka ususzonych roślin, jednak Warsaw uklękła i zajrzała pod parapet. Prócz całej hodowli pająków zauważyła napisy niezdarnie nabazgrane ołówkiem. Dwa z nich to były jakieś imiona, a pod nimi mniejsze "pamiętam.". Kotka nie chciała się rozwodzić nad tym co autor miał na myśli, wzięła prześcieradła i poszła dalej. Zaraz po prawej były drzwi prowadzące do łazienki, jednak nie było w niej toalety. Była tam niezabudowana wanna, ładne szuflady i zlew oraz pralka i dwa lustra widzące na przeciwko siebie tworząc efekt nieskończoności. Wyszła i skręciła zaraz w prawo w rozgałęzienie korytarza, po czym znów w prawo do innych drzwi. Tak jak się spodziewała, była tam toaleta oraz szafka na detergenty. Po wyjściu zauważyła kolejne pomieszczenie, tym razem bez drzwi, któro było ewidentnie kuchnią. Miało dwa blaty, zlew, zmywarkę, lodówkę oraz wysoko zawieszone szafki na wszystkich ścianach. Z tej strony znów okno wychodziło na park. Była pewna że to koniec, gdy zobaczyła jedno, główne, największe pomieszczenie. Zebrała ostatnie prześcieradła i zobaczyła duży, rodzinny stół z krzesłami, średnią, beżową kanapę z leżącymi przed nią wiklinowymi koszami i barem po lewej stronie. Otworzyła jedną z szafek i zobaczyła całą kolekcję kieliszków, a której poprzedni mieszkaniec prawdopodobnie zapomniał. Po otwarciu drugiej części szafki zapaliło się w środku światło. Zamknęła szafkę. Poszedła do okna przeciskając się między krzesłami a ścianą i zobaczyła tuż pod nim przedszkole, już zamknięte. Oprócz tego miała widok na inne bloki. Wyszła na balkon, który okazał się kryć ładny, widocznie ręcznie robiony stół z kamienia w rogu (nadal mnie boli że go nie wzięliśmy przy przeprowadzce, ładny był). Warsaw wróciła na korytarz zamykając za sobą drzwi.
(KONIEC)
- Duże to mieszkanie... - mruknęła do siebie - ładne, ale duże... Ale skoro to jest małe, to jakie były te większe? - weszła znów do łazienki i uklękła przy pralce, szukając wtyczki i kontaktu. Okazało się, że pralka jest już całkowicie podpięta. Nacisnęła przycisk "start" i aż podskoczyła gdy ta zaświeciła się i zapiszczała.
- ... Czyli działa. - stwierdziła i wyłączyła urządzenie.
***
Moscow dopiero wrócił do domu. Postanowił się przejść, nawet się nie spieszył. Otworzył drzwi i rozejrzał się gdy wchodził. Było cicho, lecz gdy tylko dźwięk zamka rozniósł się po korytarzu z góry dobiegły szybkie kroki. Na schodach kocur spotkał Lunara, który wpadł na niego na zakręcie i zaraz potem popatrzył na niego pytająco.
- zostaw mnie. - mruknął Moscow, ominął go i wszedł na górę. Zamknął się w swojej sypialni i oparł plecami o drzwi, jednak po kilku sekundach się wyprostował. Nie może zachowywać się jak nastolatek. Z drugiej strony jednak nie czuł się jakkolwiek inaczej. Było to może idiotyczne, ale miał poczucie że z wiekiem zmienił mu się tylko wygląd. Zaczął krążyć po pokoju myśląc nad Warsaw. Wiedział że nawet gdyby bardzo się starał odzyskać jej zaufanie to napewno nie stanie się to szybko. Mimo to był szczęśliwy w głębi duszy że przeżyła. Z jego rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi
- powiedziałem ci, zostaw mnie! - warknął stając w miejscu. Lunar i tak wszedł do środka
- wiem co się stało. - powiedział, o wiele mniej przestraszony niż zwykle.
- gratulacje, coś jeszcze?
- usiądź.
Moscow wyglądał, jakby miał rzucić jakimś komentarzem, ale usiadł na kanapie przy kominku co zaraz potem zrobił też Lunar.
- wiem, że Oscar został przypadkiem dźgnięty i zabrali go do szpitala. Wiem, że Warsaw żyje i była tego dnia u Williama. Czy jest coś jeszcze ważnego?
- co ciebie to tak interesuje?
Lunar milczał, patrząc na Moscowa aż w końcu ten odwrócił wzrok.
- słucham. - Lunar splótł palce i położył sobie na kolanach.
- właściwie to... To trochę moja wina. Doszło do kłótni między mną a Warsaw i uderzyłem ją w nerwach. William też się wściekł i chciał mnie zabić tym sztyletem, no ale w tym momencie przyszedł Oscar i no... Trafił w niego.
- rozumiem. A czy... - w tym momencie coś, a raczej ktoś zastukał w szybę i zwrócili głowy w tamtym kierunku. W oknie siedział Vilnius. Lunar podszedł i otworzył mu okno. Wleciał do środka i poprawił koszulę.
- nie niosę dobrych wieści. Oscar jest w krytycznym stanie, został wywieziony za granicę. Lekarze dają mu szanse na przeżycie, jednak tylko po operacji gdzieś za morzem. Uznałem, że powinien pan wiedzieć. - ukłonił się w stronę Moscowa.
- rozumiem. Coś jeszcze? - Moscow znów wrócił do swojej zimnej obojętności.
- tak. Może nie powinienem mówić, ale znam adres pani Warsaw.
Moscow popatrzył na niego, oczy zaświeciły mu się lekko.
- zapisz to. Lunar, daj mu kartkę.
Lis podał przybyszowi kartkę a ten nabazgrał coś swoim pismem lekarskim i przekazał kocurowi. Moscow kiwnął głową i schował adres do kieszeni.
- ode mnie to tyle. - Vilnius ukłonił się ponownie.
- możesz odejść.
***
Tremolo błąkała się po okolicy od kilku godzin. Zdążyło się zrobić ciemno. Szła z głową spuszczoną w dół, podnosząc ją tylko przy przejściach by nie wpadła pod samochód. W końcu gdy nogi rozbolały ją do tego stopnia, że ledwo nimi poruszała rozejrzała się po okolicy. Była na jakimś placu pomiędzy kamienicami. W poniektórych świeciły się światła. Tuż przed nią stał większy budynek, który był prawdopodobnie urzędem lub czymś podobnym. Przy wierzchołku jednej z wieżyczek na ozdobnym dachu wisiał zegar, pokazujący godzinę 15 po dziewiątej. Kotka ziewnęla. Wiedziała że byłoby dość nieodpowiedzialnie położyć się spać na tej ławce, więc gdy trochę odpoczęła wstała i kontynuowała swoją wędrówkę. Nie wiedziała gdzie chce iść, ale to nie miało znaczenia bo nie miała już nikogo. Dotarła do jakiegoś nieoświetlonego parku, weszła tam bez zastanowienia choć w głębi duszy narastał niepokój. Po kolejnych minutach podniosła głowę. Wokół niej panował prawie całkowity mrok. Była jedynie w stanie zarejestrować że stoi na asfalcie. Prawdopodobnie gdyby była tam choć jedna latarnia mogłaby zauważyć, że przemieniła się w swoją niebezpieczniejszą wersję. Nie miała odwagi iść dalej, ale nie chciała też spróbować powrócić skąd przyszła. Zaczęła się obracać w miejscu a jej oddech z każdą sekundą brzmiał coraz bardziej płaczliwie. W tamtym momencie dojrzała światło między drzewami i przez chwilę myślała, że się nie porusza. Sekundę później zrozumiała, że jest to samochód i porusza się wprost na nią. Odskoczyła idealnie przed tym, jak pojazd miał w nią uderzyć, jednak ten zahamował gwałtownie i kierowca wysiadł biegnąc w jej stronę. Tremolo przerażona zdała sobie sprawę ze swojej aktualnej formy i podniosła się dając napatnikowi znak ostrzegawczy.
- hej! Hej! Ł- ło.. - nieznajomy odsunął się kilka kroków w tył.
- spokojnie! Jestem z policji! Nic ci nie chcę zrobić! - uniósł ręce na znak bezbronności. Tremolo uspokoiło to na tyle, że wróciła do swojego normalnego wyglądu.
- dzień dob... Dobry wieczór. - rzuciła patrząc wciąż na reflektory samochodu.
- zgubiłaś się? Co tu robisz o tej porze sama?
- a co... Nie można już w spokoju pospacerować... Wieczorem... Po parku?
- to nie jest park... To jest rezerwat, a my stoimy na drodze szybkiego ruchu. Na szczęście mało kto tędy jeździ... Spacer? Po ciemku? Do tego tutaj? Poza tym... Masz podarte ubrania.
Tremolo opuściła wzrok.
- możemy uznać że się... Zgubiłam.
- dobra, dobra zaraz wszystko mi wytlumaczysz ale wsiadaj do samochodu. - Nieznajomy wsiadł do środka co zaraz po nim zrobiła nastolatka i zjechali na leśną uliczkę. Gdy się zatrzymali w środku zapaliło się światło i Tremolo mogła nareszcie cokolwiek lepiej zobaczyć. Owy nieznajomy był niskim, piaskowym lisem o długich uszach i zielonych oczach. Ona sama była brudna i miała naprawdę okropnie podarte spodnie.
- dobrze... To na początek poproszę cię o nazwisko. - lis wyjął ze schowka notes i ołówek.
- Nazywam się Tremolo... Tremolo Lightash
- Lightash?
- tak...
- oh... A znasz może kogoś o imieniu Aurum Lightash?
- tak.. to mój przyrodni brat.
- to cudownie, nie będzie raczej potrzeby jechania na komisariat i szukania twoich rodziców... Dobrze, to zabiorę cię do niego, okej?
- okej - kotka oparła się wygodnie o fotel i przymknęła oczy. Po kilku minutach jazdy zasnęła nawet nie zmieniając pozycji.
***
Dotarli do osiedla. Przed blokiem, pod latarnią stał Walenty z założonymi rękami. Podszedł do samochodu i gdy otworzył drzwi odskoczył, widząc Tremolo.
- to żyje? - spytał, wskazując na kotkę.
- nie wygląda, prawda?
- nie no, ale serio...
- żyje, żyje. - lis potrząsnął Tremolo by się obudziła. Otworzyła oczy i przez chwilę nie wiedziała co się dzieje.
- no widzisz! Dobra weź ją zaprowadź do tego twojego Auruma, ja idę do domu. -
Nim Walenty zdążył cokolwiek odpowiedzieć Arkadiusz był już przy klatce.
- dobra więc... Chodźmy. Nawet nie będę pytać co ci się tam stało..
Tremolo nie odezwała się słowem, wysiadła z samochodu, zamknęła drzwi i lekko chwiejnym krokiem podążyła za lisem. Po chwili znaleźli się przy drzwiach jakiegoś mieszkania i nim zdążyli zadzwonić otworzyły się na oścież. Stał w nich Chrome i już miał się przywitać z Walentym gdy zobaczył stojącą za nim Tremolo.
- cześć... A to kto?
- cholera wie! Brat mi ją dał i powiedział że mam zaprowadzić do Auruma.
- jak się nazywasz? - Chrome pochylił się lekko nad kotką.
- Tremolo Lightash... Zgubiłam się... - mruknęła sennie.
- a, to ty! Nie poznałem cię. Dobra, dobra, wchodź, zaraz się położysz. Dziękuję Walenty, możesz odejść. - zabrał Tremolo do środka i już miał zamknąć drzwi gdy Walenty je przytrzymał
- nie ma mowy! Tak czy tak nie mam co robić, chętnie posiedzę z wami.
Chrome wzruszył ramionami. W tym momencie z pokoju wyszli Aurum i Argenti. Tremolo zdjęła buty i bluzę.
- Tremolo? Co się stało? - Aurum podbiegł do niej i zaczął oglądać dookoła.
- wiecie co? Lepiej przejdźmy do salonu. - powiedział Chrome. Tak też zrobili, niedługo potem cała piątka siedziała wokół stolika. Tremolo w pozycji półleżącej była przykryta na kanapie. Siedzieli w ciszy, aż nagle Aurum spytał w jej stronę
- dobrze, więc co się stało?
Tremolo odetchnęła głęboko i podniosła się do siadu. Lekko się rozbudziła.
- więc... Jak wiecie, albo i nie, ojciec oddał mnie do Moscowa. Siedziałam tam... Dość długo, nie wiem, straciłam poczucie czasu. Jednak pewnego dnia Moscow chciał mnie gdzieś zabrać. Wtedy Oslo... Ten jego syn, nie wiem, może go już znacie postawił się za mną i uciekliśmy za miasto. Na końcu był tak wyczerpany, że stracił przytomność. Znalazła nas kotka, która później okazała się jego matką. Przeczekaliśmy tam noc, a gdy się obudził pojawił się Raymond, ten książę Raymond i przeniósł nas pod dom Moscowa. Tam już nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc uciekłam. Po kilku godzinach trafiłam do jakiegoś lasu. Przestraszyłam się, bo było tak ciemno, że nic nie widziałam i wtedy przyjechał ten... Gość. Resztę już znacie. -
Wszyscy słuchali jej w milczeniu. Gdy skończyła, odezwał się Argenti
- no dobra, uznajmy że mówisz prawdę, ale po jaką cholerę ojciec miałby cię oddawać? Przecież on cię UBÓSTWIAŁ. Gdybyś zeszła mu z oczu na kilka sekund posłałby za tobą policję z całego kraju, by tylko cię- w tym momencie Aurum szturchnął go mocno łokciem w brzuch.
- ja... Ja... - Tremolo opuściła wzrok.
- nie reaguj. Argenti to idiota, nie zwracaj na niego uwagi. Połóż się już spać... Jutro pomyślimy co z tobą zrobić. - Aurum podszedł do niej, położył i znów przykrył kocem, a w tym samym momencie Chrome skinął głową na resztę po czym wyszli z salonu. Kocur wyłączył światło i powiedział cicho
- dobranoc. - nim zamknął drzwi. Wszedł do kuchni.
- co z nią robimy? - spytał Chrome - osobiście wolałbym by tu zamieszkała, przecież nie wróci ani do ojca ani do Nightfire'ów, a na ulicę jej nie wyrzucimy.
- też tak sądzę. Tylko jedyny problem to gdzie ona będzie spać, salon jest tylko na dzisiaj...
- ja mam pomysł! - Walenty stał oparty o szafkę w drugim końcu kuchni. - Aurum zamieszka u mnie, od razu zwolni się wam pokój. -
Argenti i Chrome jednocześnie popatrzyli na Auruma który przez chwilę wyglądał jakby miał agresywnie zaprotestować lecz uspokoił się i powiedział
- mam lepszy pomysł. Argenti zamieszka ze mną w pokoju, mam dużo miejsca, z pewnością się zmieści. Z resztą, on i tak głównie śpi.
- C- CO?! NIE MA MOWY! - Argenti wstał z ławy gdzie siedział wraz z Chromem i wyglądał jakby miał zaraz podpalić Auruma.
- nie drzyj się. Usiądź. - brat posadził go z powrotem na ławie.
- nie zabierzesz mi pokoju!
- hm... Więc wymień mi trzy dobre powody dla których miałbym zrezygnować.
- pft! "Dobre" to pojęcie względne, ale okej! Jak sobie życzysz! Po pierwsze... Ym... To jest moja przestrzeń osobista i to ja tu byłem pierwszy! Po drugie... Tam są moje rzeczy, które nie zmieszczą się u ciebie w pokoju. Po trzecie... Em... - zamilkł.
- i tu twoje próby się kończą, a pozostałe dwa są na poziomie czterolatka. Jutro przenosimy ci meble, a jak narazie radzę wszystkim położyć się spać. - cała czwórka wyszła z kuchni, a gdy Argenti i Chrome zamknęli drzwi od swoich sypialni Aurum obrócił się w stronę Walentego.
- tak?
- ...
- no mów!
- mogę u ciebie nocować? - Walenty popatrzył na niego z opuszczoną głową i lekkim uśmiechem.
- c... C... Nie? Nie nie możesz? Co to za pytanie...
- a przyjdziesz do mnie na chwilę?
- na chwilę. Tylko na chwilę. - Aurum westchnął ciężko i wyszedł z mieszkania wyciągając za sobą lisa. Zamknął drzwi prawie bezgłośnie i po chwili siedzieli w salonie Walentego. Arkadiusz gdzieś wyszedł, więc byli sami.
- wina? - spytał Walenty otwierając barek.
- co ty, pogięło cię? Mam na rano do pracy, nie mogę iść upity...
- upity... Po winie... Ja nie wiem gdzie ciebie chowali! - Mruknął Walenty ale schował butelkę i zamknął drzwiczki. Usiadł koło niego na kanapie i objął ramieniem. Aurum nie miał już siły go odpędzać.
- może chcesz jakiś film?
- można...
Walenty wygrzebał pilot zza kanapy i włączył telewizor. Wybrał jakąś pozycję z proponowanych i opadł na oparcie. Po około pół godziny Aurum zasnął opierając się na ramieniu Walentego. Lis ściszył film i objął kocura. Po kolejnej chwili i on zasnął.
***
Auruma obudził trzask tłuczonych naczyń i głośne przekleństwa Arkadiusza dobiegające z kuchni. Przerażony tym w jakiej pozycji zasnął wstał pospiesznie. Walenty jedynie się wzdrygnął i położył na kanapie kontynuując sen. Aurum poszedł do kuchni
- ah, to ty! - Arkadiusz oparł się o szafkę. - następnym razem jak będziecie mieli spać razem na kanapie to wyłączcie telewizor, bo wróciłem do domu o czwartej nad ranem i on dalej chodził. Nie że mam problem do was, to bardzo słodkie i w ogóle ale ja też dokładam się do rachunków a telewizor ciągnie dość dużo. Swoją drogą radzę ci zwiewać póki możesz, jak Walenty się obudzi to będzie równo odpalony! - lis wyszedł z kuchni
Aurum nie chcąc wiedzieć co znaczy że Walenty będzie "odpalony" posłuchał się rady i wyszedł pospiesznie z mieszkania. Gdy znalazł się już w swoim mieszkaniu był pewien że wszyscy śpią, aż zza ściany wyjrzał Chrome z wacikiem przyłożonym do blizny. Widząc go powstrzymał się od śmiechu, a szczególnie gdy załamał się na jego widok.
- byłeś u niego, prawda?
- tak...
- i co?
- a co myślisz? Ty sobie nie wyobrażaj, bo tylko przypadkiem zasnąłem u niego na kanapie.
- przypadkiem..
- dokładnie, przypadkiem!
- a on siedział koło ciebie.
- może i tak..
- i się przytulaliście.
- .... Ale to nie jest tak, jak wygląda!
- tak, może jeszcze powiesz że cię zmusił żebyś tam przyszedł.
- dobra, dość... Reszta śpi?
- Argenti oczywiście nie. To on zauważył że ciebie nie ma. Tremolo za to... Jej nic nie budzi. Z drugiej strony jest godzina... Wpół do szóstej, więc nic dziwnego.
- oh... Okej... Tylko mu nie mów.
- jak on się sam domyślił... - Chrome wyglądał jakby zaraz miał się udusić.
- ... Wiesz co? Idę się zbierać do pracy.
***
Berlina obudziło pukanie do drzwi. Leżał przez chwilę, będąc w przekonaniu że nadal śpi i ma jakiś sen, jednak pukanie nie ustawało, stało się bardziej natarczywe. Otworzył oczy i podniósł się z łóżka, zakładając okulary. Oslo siedział na swoim łóżku jakby tego nie słyszał i czytał książkę. Berlin westchnął i podszedł do drzwi. Kiedy zamek się przekręcił, z klatki dobiegł jak na zawołanie cichy szloch. Gdy tylko zobaczył kto go nachodzi, zamrugał z zaskoczenia.
- Daria? Co się stało? Czemu tak wcześnie?
Dziewczyna stała płacząc i ocierając oczy ramieniem
- moi rodzice... Oni... Nie żyją! - powiedziała w końcu. Berlinowi jej ton wydawał się odrobinę przesadzony, ale w tamtym momencie był tak zaskoczony że o tym nie myślał.
- jak to nie żyją? Co się stało? Wiesz... Choć, wejdź lepiej. - wpuścił ją do środka. Usiadła na jego łóżku nadal zakrywając oczy. Oslo zaraz skoczył do niej zmartwiony, jednak Berlin zamknął drzwi i przystąpił do uspokajania Darii. Gdy opuściła ręce, zobaczył, że mimo tego że jej oczy były zaczerwienione, nie było w nich łez.
- Dobrze. Teraz powiedz mi na spokojnie, co się stało?
- poszłam na noc do koleżanki... Gdy wróciłam do domu... Oni leżeli tam, martwi! Ja... Ja nie wiem co ja mam zrobić...
- jesteś pewna, że byli martwi? Zadzwoniłaś po policję, albo do kogokolwiek?
- Nie dzwoniłam... Uciekłam...
- Drzwi zostawiłaś otwarte? To zwiększy szanse że ktokolwiek zwróci uwagę... Może jeszcze nie jest za późno!
- nie pamiętam ale... Ale... Chyba nie...
- musimy tam pojechać. Zadzwonimy po policję, im szybciej tym lepiej! - Berlin zaczął zmierzać w stronę drzwi, ale Daria chwyciła go mocno za nadgarstek.
- NIE! - warknęła jakby wszystkie emocje sprzed kilku sekund jej minęły. Poluzowała chwyt i wróciła do płaczliwego tonu
- ja... Ja nie dam rady tam do nich pojechać... Znów ich zobaczyć...
Berlin zaczął nabierać podejrzeń
- ktoś widział, jak wracasz u koleżanki? Jak się nazywa?
- widział... Napewno widział... A koleżanka... Kylie...
- możemy do niej.. - zaczął Berlin ale dziewczyna mu przerwała
- pójdę do babci... Mieszka tu niedaleko, dojdę sama...
- o nie, sama nie przejdziesz przez to osiedle! Byłaś tu, widziałaś co się dzieje, ja... - kocur stracił wątek, gdy spojrzał na Oslo który wyglądał jakby zobaczył widmo. W tamtym momencie nieuwagi Daria rzuciła się do drzwi i nim Berlin zdążył ją zatrzymać zaczęła zbiegać po schodach. Stwierdził że nie warto za nią gonić i zamknął drzwi, upewniając się że przekręcił zamek. Wrócił do brata który spojrzał na niego z tym samym wyrazem przerażenia
- Berlin, ona chyba ich...
- też odnoszę takie wrażenie. Ona wcale nie płakała. Nawet nie udawała dobrze. Widziałeś, jak się przeraziła gdy chciałem tam z nią pojechać?
- dość... Już dość... Dlaczego ona... Była taka niewinna i miła... A teraz... Swoich własnych rodziców... Traktowałem ją jak córkę! - Oslo oparł się o Berlina i zaczął płakać. Berlin już nie odpowiedział, przytulił go i siedział, czekając aż się choć trochę uspokoi. Gdy poczuł że brat osunął się lekko a uścisk zelżał, wiedział że zasnął. Delikatnie położył go na poduszce i podszedł do okna. Zaskoczył go widok żywej duszy pod balkonem. Nie była to Daria, tylko jakaś inna dziewczyna w jej wieku. Przyjrzał się jej. To była ta... Ta... Ta z bandy Kiry! Ale one wszystkie zginęły w tej nieszczęsnej szkole... Nie zdążył się upewnić, bo dziewczyna zniknęła za blokiem. Uznał, że to po prostu ktoś podobny.
***
Około godzinę później znów rozległo się pukanie do drzwi. Oslo zamknął się w łazience, a Berlin poszedł otworzyć. Za drzwiami ku jego zaskoczeniu stała jego matka.
- cześć... Oh... Coś się stało? - spytała zmartwiona widząc minę syna
- eh... Lepiej wejdź...
Warsaw weszła i usiadła.
- była tu... Uczennica ze szkoły. Umarli jej rodzice...
- oh... to gdzie ona jest? Zawieźliscie ją gdzieś?
- słuchaj... Nie przerywaj... Ona nigdzie tego nie zgłosiła, więc chciałem z nią tam pojechać, by chociaż zidentyfikować mordercę, ale wtedy zaczęła się dziwnie zachowywać i udało jej się uciec. Nie dałem rady jej zatrzymać...
- oh... Oh... Może się przestraszyła? Spanikowała, że musi znów ich zobaczyć...
- nie... Ona wcale nie płakała, tylko udawała, a gdy tylko zacząłem coś podejrzewać kryła się tym że ma niedaleko babcię.
- oh... Myślisz, że ona...
- możliwe. Ale to bardzo poważne oskarżenie, nie chcę go rzucać na wiatr.
- rozumiem... Rozumiem. - wstała.
- już idziesz? - mruknął Oslo opierając głowę o ścianę.
- idę... Muszę odwiedzić szkołę. - uśmiechnęła się w stronę synów - przyjdę jeszcze. - obróciła się za drzwi i zniknęła na schodach.
- mogła dłużej zostać... - westchnął Oslo i położył się na łóżku obracając się w stronę ściany. Berlin po chwili milczenia rzucił tylko
- wychodzę. Wrócę dzisiaj. - i wyszedł cicho z mieszkania.
***
Raymond w tym samym momencie stał w części zamku dla zwiedzających tuż przy sali wejściowej bawiąc się interaktywnym tabletem, a konkretnie przywracając mu ustawienia fabryczne. W którymś momencie za nim pojawiła się wycieczka z przewodnikiem, a konkretnie przewodniczką którą powoli zaczęła irytować jego obecność. Turyści zachwyceni robili mu zdjęcia lub pytając czy mogą podejść. Raymond oparł się o ścianę patrząc prowokująco na kobietę, ta patrząc na niego stanowczo odmówiła i zmieniła kierunek wycieczki. Goście zawiedzeni odeszli za nią na schody, po chwili ich głosy ucichły. Kocur już miał się udać w stronę swojej sypialni gdy usłyszał szczęk otwieranych drzwi z sali wejściowej. Obrócił się na pięcie i zobaczył Berlina powoli spacerującego w stronę schodów.
- Berlin! - zaczął iść w jego stronę.
- Raymond, nie chciałbyś się przejść?
- chętnie. Gdzie?
- gdzieś... Gdzieś gdzie są ludzie... O ile możesz
- pft, oczywiście że mogę. Chodźmy może... Na rynek, mamy ładny nawet.
- dobry pomysł.
Wyszli z zamku i przez chwilę szli w ciszy aż do momentu gdy przeszli bramę.
- też to zauważyłeś? - rzucił Raymond patrząc na drzewa
- co?
- znaczy... Co to za pytanie! Jestem pewny że to zauważyłeś. Twój ojciec ostatnio... Zahamował z tym planem przejęcia państwa, nie?
- oh... Szczerze, nawet tego nie zauważyłem. Masz rację... A twój ojciec?
- jest przerażony. Boi się, że planuje uderzyć bez zapowiedzi, aby się nie pozbierał.
Berlin parsknął śmiechem.
- o to może być spokojny... Nawet jeżeli coś takiego planował, jest teraz całkowicie odklejony, odkąd matka wróciła. Nie wie jak się zachowywać.
- to zrozumiałe.
Byli już na końcu lasu, w którym Raymond prawie zabił Argona. Widać było kamienice. Oboje umilkli. W uliczkach nie było widać żywej duszy.
- co tu tak pusto?
- prawdopodobnie jest jakieś wydarzenie. Wszyscy tutaj nie mają zbyt lepszego zajęcia, a ci, co mają, siedzą w domach.
- no i bardzo dobrze.
Znów umilkli. Z niektórych okien wychylały się pojedyncze osoby. Gdy skręcili uliczkę dalej usłyszeli rozmowy wielu ludzi z placyku gdzieś w oddali.
- może lepiej zostańmy gdzieś... W oddali od rynku.
- no chyba nie myślałeś że serio tam pójdę. - Raymond gwałtownie skręcił w drugą stronę. Już miał się odezwać gdy zobaczył jakąś małą dziewczynkę spacerującą na końcu ulicy. Berlin się zatrzymał, a Raymond podszedł bliżej do dziecka. Pomachał jej ręką przed oczami żeby zobaczyć, czy kontaktuje a ona popatrzyła się na niego jak na debila.
- cześć, zgubiłaś się?
- nie.
- to gdzie są twoi rodzice... Lub opiekunowie?
Dziewczynka umilkła i obróciła się tyłem do niego.
- Berlin, chodź tu.
Berlin podszedł ostrożnie w stronę dziecka. Wskazał na nie
- czyje to?
- a co ja jestem? Nie obserwuję każdego mieszkańca... Kraju.
- nie wiem, ty to tam wiesz.
Berlin ponownie odsunął się na bezpieczną odległość od dziecka. Po chwili ciszy zza rogu wybiegł jakiś kocur dysząc i podpierając się o ścianę. Wszyscy zamarli wpatrując się w siebie, nie licząc dziewczynki nadal obrażonej na cały świat. Pierwszy odezwał się Raymond
- o kurwa, Kwarc?
Berlin znów cofnął się o krok. Kocur wyprostował się i popatrzył na Raymonda
- nie przeklinaj w miejscu publicznym. Mam lepsze pytanie, co ty tu robisz?
- ja... Nie wiem, ale to twoje? - wskazał na dziecko
- tak, to moja siostra...
W tym momencie dziewczynka obróciła się i podbiegła do Kwarca.
- i gdzie jest mój balonik?! Miałeś mi przynieść! Zawiodłam się! Zawiodłam!!! - uderzyła go kilka razy w bok, bo wyżej nie dosięgała i pobiegła dalej w inną uliczkę.
- nie biegniesz za nią?
- nie mam siły. Z resztą... Nie zgubi się. Nawet jeśli, to jakoś to przeżyję. Kto to jest? - wskazał na Berlina który wyglądał jakby zobaczył widmo
- to jest... To jest... Berlin.
- kim on jest?
- jakby ci to wytłumaczyć...
- z resztą, nie ważne.
- mieszkasz tu niedaleko? - Raymond usiadł na ławce bo bolały go już nogi.
- tak... Chcecie przyjść, czy coś?
- chętnie. Możemy?
- skoro już musicie...
Zaczęli iść w uliczkę, w którą poszła uprzednio siostra Kwarca, a za nimi szedł Berlin nadal w bezpiecznej odległości. Dom, a raczej mieszkanie Kwarca okazało się mieścić niedaleko miejsca w którym się spotkali. Mieszkał na 4 piętrze w bloku bez windy. Gdy on zdążył nastawić herbatę goście wchodzili dopiero na piętro. Po chwili wszyscy siedzieli w salonie. Berlin nadal zachowywał się jakby coś było mocno nie tak.
- on jest chory? - spytał Kwarc patrząc na kocura.
- właśnie nie. - Raymond też się na niego patrzył.
- pracujesz w laboratorium, prawda?
- tak... - Kwarc wziął herbatę ze stolika przy kanapie.
- znasz Auruma?
- mhm
- masz z nim jakikolwiek kontakt?
- tak, ale on to chyba za mną nie przepada.
- czemu? - wtrącił się Raymond.
- em... - Kwarc odwrócił wzrok. - to... Skomplikowane.
- to ma związek z tym incydentem... Wiesz, ten w laboratorium?
- moooże...
- opowiadaj
- po co ci ta wiedza? Znam go? Znam go. Mam z nim kontakt? Mam z nim kontakt. Powinno wam to wystarczyć
- ale nie wystarcza. - Raymond czekał aż ten się wkurwi. Berlin słuchał tego z zaciekawieniem.
- nie mój problem! Macie jakieś jeszcze pytania? Cokolwiek?
- tak szybko chcesz się nas pozbyć? - Raymond objął Kwarca ramieniem, chwiejąc się przy tym niczym pijany wujek na weselu.
- może i nie, ale-
W tym momencie wtrącił się Berlin.
- mieszkasz z tym dzieckiem?
- tak.
- to twoja siostra, nie?
- tak...
- twoi rodzice nie żyją?
- jakaż konkretność
- czyli tak?
- nie. Wyjechali za granicę.
- rozumiem
Raymond wypalił obrażony
- a mi o tym nie mówiłeś!
Kwarc popatrzył znów w inną stronę
- bo zaraz by o tym wiedziała cała szkoła i jeszcze cały ten twój zamek
- za kogo ty mnie masz?
- za ciebie, Raymondzie Scholz, ordynarnego i całkiem ekscentrycznego księcia Caslandii który ma ego jak stąd do nieba.
- usuń "ordynarnego" i może być. - Raymond uśmiechnął się zadowolony zdejmując rękę z ramienia Kwarca.
- co ci się stało w oko? - spytał Berlin który dopiero teraz zwrócił uwagę na przepaskę na oku kocura
- trudno to wyjaśnić... Popatrz. - kocur wziął ze stolika jakąś kartkę i położył na podłodze. Machnął szybko ręką a kartka zarosła się biało-błękitnymi kryształami co wyglądało dość spektakularnie.
- no, się tak jakoś stało. - mruknął Kwarc rzucając kartką do kosza przy ścianie.
- fascynujące. - skomentował Berlin.
- dobra Kwarc, fajny masz ten dom i w ogóle ale spóźnię się na obiad a tego nikt nie chce. - Raymond wstał otrzepując się z kurzu. Berlin wstał za nim. Kwarc wzruszył ramionami i usiadł na kanapie czekając aż pójdą. Raymond otworzył portal w przedpokoju, prosto do mieszkania Berlina i wszedł do niego. Berlin machnął Kwarcowi na pożegnanie i uśmiechnął się, gdy ten odmachał, po czym także wszedł do portalu. Jak się okazało, byli w mieszkaniu sami, Oslo wyszedł. Raymond usiadł na łóżku Berlina, ziewając.
- a ty co, jak u siebie?
- absolutnie. I tak masz tutaj syf. - Raymond położył się nawet nie zdejmując butów.
- u siebie też masz tak wyjebane?
- nie, ale tutaj nie ma mojego ojca
- łazi i ci sprawdza?
- raz na kilka miesięcy ale tak
- on wychodzi ze swojego gabinetu tak na codzień?
- no... Gdzieś musi spać, poza tym w gabinecie nie ma jedzenia i mu się po prostu nudzi.
- wychodzi do zwiedzających?
- zrobił to raz, ze mną, ale jakaś alternatywka zaczęła go wyzywać i rzucać w niego tym co miała pod ręką niszcząc przy tym jakiś niby dużo warty wazon.
- oj... A dlaczego go wyzywała? Miała jakiś powód czy tak.. Dla zasady?
- nie domyślasz się? Chciała demokracji i wyborów co ileś tam lat, z resztą, jak większość
- a wy jak się domyślam nie jesteście przychylni
- to nawet nie o to chodzi. Wiesz ile z tym roboty? Musielibyśmy się kontaktować za granicę, powoływać rządy, organizować wybory, a nie mówię już o tym ile by to zajęło... No i oczywiście koszty. Jesteśmy dosyć biedni, zacofani na tle innych państw. Niestety skutkuje to atrakcyjnością do ataków, ale wszystko co mamy z budżetu państwa ojciec przeznaczył na armię krajową podczas wojny. Szczęśliwie nie trwała długo, ale prawdopodobnie zaraz wybuchnie kolejna.
- dobra, dobra, bo ja się polityką zbytnio nie jaram a zaraz będę mógł zostać twoim przyszłym doradcą.
- właściwie, czemu nie! Królem mogę zostać z dnia na dzień, wystarczy że ojciec to uzna i będziesz mógł..
- czy ciebie pogrzało? Ja nie umiem pisać, a nawet z czytaniem mam problem.
- mhm... To nie jest właściwe problem!
- nie wydurniaj się. Wracając, właściwie czemu ciebie nie spotkało to co twojego ojca?
- bo ja się nie narażam. Widziałeś mnie kiedyś jak udzielam wywiadu do gazety czy radia? Znaczy... Na bardziej polityczny temat? Nie jestem kontrowersyjną postacią w oczach publiczności, znają mnie z tego że mam wyjebane i palę cygaro na urodziny.
- właściwie... Fakt
- no właśnie. - Raymond wstał z uśmiechem i popatrzył przez okno.
- ej co to za dziewoje?
Berlin podbiegł do niego przypadkiem odpychając go na bok. Pod blokiem stały dwie młode dziewczyny, które Berlin rozpoznał bez zastanowienia. To Kira i jakaś jedna z bandy, konkretnie ta, która już wcześniej stała pod jego blokiem.
- ale przecież...
- co?
- słyszałeś o wycieku gazu w szkole na armii krajowej?
- tak..
- to te dziewczyny nie ewakuowały się stamtąd i oficjalnie są martwe.
- ej bo tam stoi jeszcze jedna! - Raymond wskazał na krzaki za dziewczynami. Widać było tam tylko jakąś postać w przykucu, która trzymała coś za plecami. Berlin przyjrzał się, próbując rozpoznać kto to. Po chwili pysk wysunął się zza liści ukazując leżące, długie uszy i kocur już wiedział.
- DARIA! - wypalił bez zastanowienia
- kto?
- ona... Jej... Zmarli rodzice... Znaczy nie wiem... Słyszałem... Prawdopodobnie... Zostań tu. Muszę tam iść. - wziął wiatrówkę zza szafy, przewiesił przez ramię i zbiegł na dół. Raymond nie ruszył się z miejsca próbując ogarnąć co się dzieje. Po chwili Berlin był na dole, stał za krzewem obserwując nastolatki. Kira i jej przyjaciółka chichotały rozglądając się po okolicy.
- Ej, ty, kurwa! Patrz! Tam ktoś stoi! - wskazała na blok przed nią. Berlin obrócił się w tamtym kierunku. Wskazywała na okno z jego mieszkania w którym stał Raymond, jednak gdy zorientował się, że został zauważony zniknął w głębi mieszkania.
- Kira, on wyglądał jak ten...
- ten któren?
- no ten! Kurwa! Książę!
- co ty pierdolisz... On tutaj? W tym burdelu? Nie wiem co brałaś ale źle na ciebie robi.
- no nie wiem.
- już się cykasz?
- nie! Czemu bym miała? Przestań, idziemy... - w tym momencie, gdy już miały ruszać dalej, zza krzaka po drugiej stronie trawnika wyskoczyła Daria wyjmując zza pleców nóż. Berlin zaskoczony tak nagłym atakiem wyskoczył zaraz za nią. Dziewczyna chybiła o zaledwie kilka centymetrów, upadając tuż pod nogi Kiry która podskoczyła i schowała się za swoją przyjaciółkę. Berlin przybił Darię do ziemi próbując wyrwać jej nóż. Nie zauważył jednak że jego wiatrówka została w miejscu które robiło mu za kryjówkę ostatnie kilka minut, zauważyła ją jednak Kira która chwyciła ją zręcznie i wycelowała w napastniczkę.
- nie! - Berlin podniósł się by odebrać dziewczynie strzelbę i w tym momencie kilka rzeczy wydarzyło się na raz. Daria uwolniona obróciła się i zamachnęła nożem wbijając go Berlinowi w bok, a Kira przerażona obróciła strzelbę zbyt gwałtownie przez co ta wystrzeliła trafiając jej przyjaciółkę w ramię. Kocur syknął i podkulił się z bólu ledwo stojąc na nogach. Nastolatka, w którą trafił pocisk z wiatrówki krzyknęła po czym padła na ziemię. W tamtym momencie Raymond wybiegł z klatki i po chwili już stał między nimi. Wyciągnął pistolet z kieszeni spodni. Nastolatki zamarły i wpatrzyły się w niego, nie licząc tej jednej która leżała na ziemi dysząc ciężko, chyba bardziej z szoku niż z bólu.
- teraz... - Raymond celował głównie w Darię. - poczekacie spokojnie na policję.
Daria rzuciła się do ucieczki a jej oddech zmienił się w coś w rodzaju szlochu. Kocur trafił w jej nogę, upadła i zaczęła się trząść. Kira stała patrząc się w oczy Raymondowi który gdy tylko to przyuważył pokazał jej co o niej myśli bardzo nieodpowiednim gestem. Obrócił się w stronę Berlina, który nie wiadomo w którym momencie stracił przytomność.
- Berlin! BERLIN! - uklękł przy nim i sprawdził puls. Nic nie wyczuł. Przerażony zadzwonił po policję i pogotowie
***
Oslo wracał właśnie autobusem ze szkoły. Miał tylko trzy przystanki, gdy wreszcie będzie mógł odpocząć w domu. Nagle zauważył kogoś znajomego na końcu autobusu. Była to Tremolo.
- hej! - przywitał się podchodząc jej za plecy. Podskoczyła i obróciła się, jednak gdy zobaczyła, że to Oslo uśmiechnęła się i przytuliła.
- myślałam że nie żyjesz. - przywitała go i wypuściła z uścisku.
- Ha! Tak łatwo mnie nie można wyeliminować. Co się z tobą działo?
- ogółem to długa historia, ale mieszkam teraz u braci przyrodnich.
- rozumiem, to chyba dobrze, prawda?
- tak... Napewno lepiej niż u tego skurwysyna... Znaczy- popatrzyła się na niego przerażona. Oslo uśmiechnął się mimo woli.
- też go nie lubię. Tak jak i tego domu.
- oh... Tak czy tak... Co tam u twojej mamy?
- dobrze. Ma mieszkanie w tej dzielnicy, widziałem się z nią nawet dzisiaj.
- dalej uczy w szkole?
- tak, znaczy, jest pedagogiem
- a ty uczysz..?
- historii... Osz cholera! - Oslo zdał sobie sprawę że właśnie ruszyli z przystanku na którym miał wysiąść.
- wysiądziesz na następnym i po prostu się cofniesz innym autobusem... Chyba że chcesz przyjść do mnie.
- nie chcę się wpraszać..
- daj spokój! Aurum jest jeszcze w pracy, znaczy, chyba, Argenti i Chrome nie mają nic do roboty.
- naprawdę, to chyba nie jest najlepszy pomysł..
- czemu?
- że względu na Berlina. Oni chyba nie żywią do niego sympatii..
- co?
- ty nie wiesz... A, to dobrze. Tak czy tak, może lepiej nie..
- o, to nasz przystanek! Wysiadamy. - Tremolo wstała, obeszła Oslo i wysiadła z autobusu. Kocur westchnął i wysiadł za nią. Już się nie odzywał. Gdy byli przy klatce spojrzał w górę, na okna.
- chodź, chodź. - Tremolo była bardzo podekscytowana, a Oslo czuł się jakby miał zaraz wtopić się w podłogę. Weszli do mieszkania i gdy stanęli w przedpokoju usłyszeli głos zza ściany
- kto tam?
- to ja! Chrome jest w domu?
- wyszedł właśnie, sama jesteś?
- nie. Chodź tu! - Tremolo stanęła tuż przed Oslo kiwając się w przód i w tył. Do przedpokoju wszedł Argenti i widząc kocura stanął jak wryty.
- kto to jest? - spytał podejrzliwie.
- to jest Oslo. On mnie uratował z domu Moscowa.
- a jak "Oslo" ma na nazwisko?
- Nightfire.. - powiedział Oslo czując jak wzbiera w nim panika. Argenti budził w nim przerażenie, a gdy zaczął się zbliżać aż odstąpił krok do tyłu.
- czyli jesteś jego bratem... Tak?
- tak... Ale-
- bratem tego sukisyna, tak?
- może oszczędzimy sobie aż takich..
- który prawie zabił mnie i Auruma, tak?!
- to nie było z jego...
- nie było z jego winy? Dobre sobie! - Argenti zaczął iść w stronę kocura. Tremolo stanęła między nimi.
- Argenti...
- zamknij się. - Argenti odepchnął ją na bok. Tremolo nabrała powietrza i przylepiła się do ściany patrząc przepraszająco na Oslo który coraz bardziej wyglądał jakby miał się rozpłakać.
- postrzelił nas. Swoją bronią. Patrząc prosto w oczy. - przybił go ręką do ściany za gardło, ale nie tak, by go poddusić.
- ale on wykonywał rozkazy... Sam by zginął gdyby ich nie wykonał... - Oslo mówił coraz ciszej.
- i bardzo, kurwa, dobrze!
Oslo wymówił coś tak cicho że nawet on sam siebie nie dosłyszał.
- jesteś żałosny. Masz czelność tu przychodzić. Masz czelność na mnie spojrzeć. Wynoś się, bo będzie źle.
Puścił go, a Oslo natychmiast rzucił się do drzwi i zbiegł po schodach.
***
Argenti zatrzasnął za nim drzwi. Był wściekły. Dopiero po chwili zauważył że Tremolo opuszcza telefon i zamyka drzwi do swojego pokoju. Zrozumiał że wszystko nagrała. Będzie z nim źle jeżeli ktoś się dowie. Rzucił się do drzwi i zaczął w nie walić, ponieważ nastolatka zamknęła się od środka.
- otwieraj te drzwi gówniarzu! - warknął pociągając za klamkę
- OTWIERAJ BO CI TEGO KURWA NIE DARUJĘ! NIE DOŻYJESZ TYGODNIA! MAM PRZEWAGĘ NAD TOBĄ W TYM DOMU! MASZ USUNĄĆ TO NAGRANIE, BO INACZEJ...
- jakie nagranie? - usłyszał głos zza pleców. To był Aurum, który niezauważony wszedł do domu gdy Argenti był zajęty darciem mordy na Tremolo.
- ja... Em... - Argenti uspokoił się momentalnie.
- czemu się tak drzesz? Wiesz że ciebie słychać z parteru? Lepiej, wiesz że ciebie słychać sprzed bloku?! - Aurum założył ręce. W tym momencie drzwi otworzyły się i wypadła z nich Tremolo przerażona od razu chowając się za Auruma
- co tu się stało? Argenti?
- no, ja... Em... - kocur podrapał się po głowie. Tremolo podała bratu telefon zza pleców i włączyła nagranie. Aurum obejrzał je w całkowitej ciszy po czym przymknął oczy
- masz coś na swoje usprawiedliwienie?
- ja.. em..
- no słucham!
- no wprowadza gówniara tego wyrzutka społecznego do domu, bez zaproszenia włazi z butami...
- to nie jest "gówniara". - uciął sucho Aurum. - a ten "wyrzutek społeczny", jak go nazwałeś, uratował życie twojej siostrze..
- to nie jest moja siostra.
- to że tak stwierdzisz nie zmieni wcale faktu że ona zawsze pozostanie twoją przyrodnią siostrą.
- skąd wiesz, że nią jest?! Jej matka puszczała się na prawo i lewo, nie na żadnej gwarancji, że nasz ojciec jest i jej- w tym momencie Tremolo wystąpiła krok do przodu, zamachnęła się i zdzieliła go z całej siły w pysk. Argenti stał przez kilka sekund, patrząc się na nią jakby miał zaraz zabrać jej duszę, po czym machnął ręką w górę, obrócił się i wyszedł z mieszkania. Przez chwilę nic się nie działo, ale gdy tylko Tremolo się poruszyła nogawka jej spodni zaczęła płonąć srebrno-białym ogniem.
- Co jest?! - krzyknęła zaskoczona i zaczęła machać nogawką próbując ugasić ogień. Aurum zareagował natychmiast i ugasił ogień swoją magią.
- a to sukisyn. - skomentował.
- szybko nie wróci. - dodał i przekręcił zamek.
***
Raymond siedział zrezygnowany na łóżku Berlina w jego mieszkaniu. Gdy na miejsce jechała policja, Darii udało się uciec. Na szczęście pozostałe dwie dziewczyny zostały przewiezione na komendę. Berlina zgarnęła karetka, niestety ratownicy nie pozwolili mu jechać do szpitala z nimi. Udało się przywrócić mu akcję serca, jednak minuty dzieliły go od całkowitego wykrwawienia. Raymond nawet nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby karetka przyjechała później. Czekał na powrót Oslo, by opowiedzieć mu co się stało. Z biegiem czasu w jego głowie pojawiały się coraz mroczniejsze scenariusze, jednak od pogrążenia się w czarnych myślach uratował go szczęk zamka w drzwiach.
- Berlin! Berli- oh... - Oslo stanął jak wryty patrząc na Raymonda
- cześć. Gdzie Berlin? - spytał podejrzliwie. Drugi kocur westchnął, założył ręce za plecami i podszedł by zamknąć drzwi.
- usiądź. - polecił wskazując na łóżko. W Oslo narastał niepokój.
- Berlin zauważył jakieś nastolatki pod blokiem... Pobiegł do nich i... No... Dostał.
- d... Dostał?...
- ale żyje, żyje, spokojnie! Zaczął mocno krwawić... Karetka przyjechała na czas.... Na całe szczęście... Ale jest w szpitalu. Nie jest źle, myślę że w ciągu najbliższych dwóch tygodni go wypuszczą, ale... No...
Oslo słuchał w milczeniu. Odwrócił wzrok i zakrył twarz.
- wiedziałem że to się tak kiedyś skończy... Zawsze się niepotrzebnie wychylał...
- ej, ej... Nie jest źle, Oslo... Oslo... - Raymond usiadł obok niego i pochylił się nad kocurem. Oslo wyprostował się, by zaraz potem znów wybuchnąć płaczem i przytulić się do Raymonda. Ten oparł się o ścianę za nimi i objął Oslo, czekając aż się uspokoi. Sam był bardzo przejęty stanem w jakim się znalazł Berlin, jednak Oslo reagował bardziej emocjonalnie. Po chwili poczuł, że kocur rozluźnił uścisk, najwyraźniej usnął. Położył go delikatnie na łóżku i wstał. Pójdzie po Berlina. Nie obchodził go jego stan, był pewny, że gdy w szpitalu pojawi się policja Berlin się nie wybroni. Musi go zabrać. Odnalazł klucze do mieszkania w torbie Berlina i zamknął drzwi by nie zostawiać Oslo z otwartym mieszkaniem. Otworzył portal na środku pokoju i wszedł do niego w najmniej hałaśliwy sposób w jaki mógł.
***
Berlin wybudził się. Widział bardzo niewyraźne i przez chwilę nie umiał określić, czy to co widzi jest prawdziwe. Gdy udało mu się skoncentrować obraz, przez myśl przebiegło mu wpierw, że umarł, jednak zdał sobie sprawę że widzi biały sufit, a on sam się porusza. Wtedy dotarł do niego dźwięk. Wokół niego rozmawiały chyba trzy osoby. Chciał podnieść się na łokciach, jednak każdy ruch powodował u niego okropny ból w okolicach brzucha. Gdy jedna z osób zauważyła, że się wybudził popchnęła go odrobinę za mocno do pozycji leżącej
- widzę, że się pan wybudził. Proszę nie wstawać. Jest pan osłabiony, lepiej nie obarczać się wysiłkiem.
- gdzie ja kurwa jestem... Kim są ci ludzie... - wychrypiał Berlin przymykając oczy.
- jest pan w szpitalu ofiar wojennych we Fredeslavie.
- jak długo tu jestem?..
- niecałe dwie godziny. Przebudził się pan w karetce ale prawdopodobnie tego nie pamięta.
Berlin skupił na chwilę myśli. Pamiętał jedynie dźwięk syren, przerażony głos Raymonda i jakieś przyrządy, prawdopodobnie właśnie z tej karetki.
- długo tu będę?
- Wszystkich informacji udzielą panu lekarze. - uciął mężczyzna. Jego nosze, lub cokolwiek to było zatrzymało się nagle w miejscu. Berlin poczuł że dwie osoby go podnoszą i kładą na o wiele bardziej miękkim łóżku. Otworzył oczy. Miał na sobie białą koszulę podobną do piżamy i spodnie do kompletu.
- gdzie są moje ubrania?... - spytał kocura z którym chyba przed chwilą rozmawiał.
- dostanie je pan przy wyjściu ze szpitala. Szczerze mówiąc, nie sądzę żeby nadawały się jeszcze do czegokolwiek...
Kocur skierował się ku wyjściu.
- proszę się nie ruszać. Jest pan po operacji, zaraz przyjdzie lekarz z potrzebnymi informacjami i psychologiem. - mruknął przez ramię i zamknął drzwi.
- psychologiem? - mruknął Berlin do siebie. Na cholerę mu psycholog? Nie może być z nim tak źle... Prawda?
Nie rozmyślał długo. Do sali wszedł jakiś podstarzały pies z siwą grzywką zasłaniającą oczy a zaraz za nim miło wyglądająca kotka, prawdopodobnie młodsza od Berlina.
- dzień dobry. - przywitał się lekarz z lekkim uśmiechem.
- ... Dzień dobry. - odpowiedział Berlin patrząc z lekkim niepokojem na kotkę która usiadła przy jego łóżku patrząc się zatroskana jakby był jej wnuczkiem.
- wygląda pan na zestresowanego... Ale nie ma czym. Operacja przebiegła pomyślnie, żadnych powikłań, nie doszło nawet do skażenia. Będzie musiał pan jednak zostać w szpitalu tak długo, aż będzie można ściągnąć szwy.
- to dobrze, cieszę się, ale... Z całym szacunkiem, po co teraz psycholog?
- otóż... Zaraz pojawi się tutaj patrol policji, by pana przesłuchać.
- UHM... CO?! - Berlin zerwał się do pionu nie zważając na ból w okolicach brzucha.
- proszę się położyć.
- JAK TO PATROL POLICJI? - Berlin zaczął wstawać z łóżka ale lekarz go przytrzymał.
- nie ma się pan o co martwić. Nie jest pan o nic winny. Proszę siedzieć spokojnie. - Berlin przykuty przez zaskakująco silnego doktora odpuścił wyrywanie się i popatrzył lekarzowi prosto w oczy gdy ten nie puszczał go kolejne kilka sekund. Pies wyprostował się i zmieszany otarł łapy o fartuch.
- poradzi sobie pani?
- oczywiście. - odpowiedziała kotka patrząc z uśmiechem na Berlina. Przerażało go to bez większego powodu. Lekarz skinął głową i wyszedł. Przez chwilę panowała niezręczna cisza gdy odezwała się kotka
- możemy zwracać się do siebie po imieniu? Myślę że to by ułatwiło... Komunikację
- możemy...
- dobrze, więc jestem Ava, a ty?
- Berlin - podał niepewnie rękę psycholożce która lekko nią potrząsnęła.
- dobrze Berlin, panowie z patrolu będą tutaj za około 20 minut, może w tym czasie opowiesz mi coś o sobie?
Berlin milczał. Czemu, do cholery, ta obca babka tu jest? Nie mieli żadnego innego psychologa?
- rozumiem, może nie chcesz. Może opowiem ci trochę o sobie, co ty na to?
- dobrze.. - opadł na poduszkę. Przynajmniej nie będzie musiał się odzywać.
- pracuję tu od niedawna. Zawsze marzyłam o pracy jako psycholog, ale dotychczas byłam zatrudniona jako nauczyciel w szkole podstawowej - zaczęła, cały czas utrzymując kontakt wzrokowy.
- widać. - mruknął cicho Berlin do siebie.
- hm? - kotka uniosła uszy.
- co?
- mówiłeś coś?
- Nie.
- najwyraźniej się przesłyszałam. No nic, kontynuując, dostałam pracę jako psycholog w szpitalu jakiś miesiąc temu, jak na razie bardzo podoba mi się ta praca! A ty, interesujesz się czymś?
- mh... Nie sądzę...
- a kim jesteś z wykształcenia?
- ... Nikim. Nie skończyłem podstawówki.
- oh! Przepraszam, to zbyt osobiste pytanie...
- nie szkodzi. - Berlin zastanawiał się, jak wyglądałaby jej praca przy osobie chorej psychicznie. Narazie wyglądało to jak kiepska próba zagadania, a nie rozmowa z psychologiem.
- czy jest coś, co cię relaksuje?
- um... Nie wiem, może sen. - Berlinowi naprawdę nic takiego nie przychodziło do głowy, aż przez myśl przemknął mu spacer z Raymondem, który z resztą nie był nawet tak dawno. W tym momencie do sali znów wszedł owy lekarz, który przed chwilą gdzieś wyszedł i mruknął do kotki
- jesteś pilnie potrzebna. Jakaś dziewczyna zbyt bardzo przeraziła się amputacją.
- podajcie jej coś na uspokojenie!
- wiem, nie jestem debilem! To nie pomogło, a nie będzie przedawkowywac! Chodźże!
Kotka wyszła za doktorem. Berlin wpatrzył się w sufit myśląc o Raymondzie. Nagle coś do niego doszło. Jego matka jest siostrą ojca Raymonda, co oznacza, że on i Raymond to kuzyni. Z drugiej strony, nikt nie zwracał na to uwagi... Ale to patologia. Bardzo go to bolało. Z rozmyślań wyrwały go głosy na korytarzu.
- proszę poczekać! Pacjent nie jest narazie w stanie przyjmować gości! Halo! Proszę pana?!
- zamknij się, bo ktoś tu przyjdzie! - drugi głos Berlin rozpoznał od razu. To był Raymond. Ułamek sekundy później usłyszał głuchy huk, jakby ktoś przewalił się na ścianę. Kroki się przybliżały, gdy nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Raymond wyraźnie dumny z siebie.
- co ty tu robisz durniu? - mruknął Berlin. - policja zaraz tu będzie.
- czyli zdążyłem! Idealnie... Masz to łóżko na kółkach czy coś?
- co ty zamierzasz zrobić...
- nie będę cię nosić, a trzeba cię jakoś przetransportować choćby przez portal. - Raymond pochylił się i odsunął prześcieradło któro opadało na podłogę. - aha! - ucieszył się. - dobra, kółka są, teraz trzeba tylko otworzyć portal i... - wtem usłyszał nerwowe głosy z korytarza i odgłos szybkich kroków
- ojoj.
- mówiłem! - Berlin opadł na łóżko. Raymond zatrzasnął drzwi i rozejrzał się szybko. Przy drzwiach stała szafa, która nie wyglądała na przykręconą do ściany. Raymond wziął rozbieg i skończył na nią, przewalając mebel na bok tak, by zablokował drzwi. Szafa rozpadla się po zderzeniu z podłogą zmieniając blokadę.
- dobra, em.. - Raymond wyraźnie zestresowany potrząsnął głową by się skoncentrować. Wlepił wzrok w miejsce przed łóżkiem Berlina i po chwili zaczął otwierać się tam portal, na początku w normalnym rozmiarze by po chwili powiększyć się na tyle, by zmieścić łóżko. Po drugiej stronie był pokój Raymonda.
- zabierasz mnie do siebie?
- teraz już nie mam wyjścia! - Raymond popchnął z całej siły łóżko w stronę portalu, jednak przez swoją wagę poruszało się okropnie wolno. Policjanci byli coraz bliżej. Gdy w końcu Raymondowi udało się wepchnąć łóżko do portalu, ten zaczął się zmniejszać i już miał do niego wskoczyć, gdy drzwi rozwarły się odpychając szczątki szafy na bok. Portal zniknął, a Raymond przerażony zamarł w miejscu. Policjanci wycelowali w niego broń i podeszli z dwóch stron. Jeden wyciągnął kajdanki i skuł Raymonda trzymając go pochylonego.
- gdzie jest pacjent, który leżał w tej sali?
Raymond nie odpowiedział.
- pytam się! -
Raymond nadal milczał. Czuł że szybko się stąd nie zawinie.
- dobrze, może na komendzie będziesz więcej gadać. Nazwisko?
- Raymond Scholz. - odezwał się w końcu, jednak zaraz potem dostał po pysku od funkcjonariusza.
- fałszowanie danych, za to też sobie chwilę posiedzisz.
- japierdole, co?! - Raymond wkurwił się i próbował wyrwać, jednak bezskutecznie.
- przeszukaj szpital i okolice. Na pewno jego sojusznik nie zabrał tego faceta daleko, szczególnie że nie może chodzić. - rozkazał policjant swojemu partnerowi po czym wyprowadził Raymonda.
***
Berlin leżał tak chwilę, czekając na jakikolwiek znak.
- Raymond? - odezwał się, gdy cisza zaczęła go niepokoić.
- Raymond! - warknął i podniósł się na łokciach sycząc z piekącego bólu w boku. Wtedy zorientował się, że w pokoju był sam. Raymond nie przedostał się z nim tutaj. Zamarł. Czy ci policjanci go zgarnęli? Może uciekł? Oparł się o drewnianą ramę łóżka i czekał. Może zaraz się pojawi... Oby.
***
Raymond wysiadł z radiowozu prowadzony przez dwóch funkcjonariuszy. Został zaprowadzony do pokoju o szarych ścianach i kamerze w rogu. Na środku stał stolik i trzy krzesła wokół. Usadzono go po jednej stronie a po drugiej usiadło dwóch policjantów, jednak nie byli to już mundurowi.
- dobra, więc, jeszcze raz, jak się nazywasz? - zaczął jeden. Miał dość wysoki głos, możnaby go pomylić nawet z kobiecym.
- Raymond Scholz. - powtórzył Raymond.
- nieśmieszne.
- nie miało być.
- słuchaj, nie wiem w co ty grasz, ale im szybciej zaczniesz śpiewać, tym lepiej dla ciebie. My mamy czas!
- ale co ja mam wam powiedzieć, skoro mówię prawdę a wy nie potraficie mi uwierzyć? - Raymond uspokoił się i postanowił się podroczyć. W końcu i tak wyjdzie na jego.
- nie wiem, w co ty grasz, młody, ale to ci się nie opłaca. Możesz być podobny do księcia Raymonda ale tak czy tak nie uwierzę że mógłby on wtargnąć do szpitala i porwać jednego z pacjentów. Poza tym - policjant oparł się na łokciach i przechylił głowę. - on chyba wyglądał inaczej, prawda?
- no, kurwa, byłem u fryzjera. Ja też bym nigdy nie uwierzył że kiedykolwiek porwę kogoś ze szpitala, ale to są specjalne okoliczności. - odchylil się do tyłu i oparł głowę na rękach. Policjant stracił cierpliwość, już zaczął wstawać gdy drugi, dotychczas siedzący cicho chwycił go za rękę i usadził z powrotem na krześle.
- uspokój się. Jeżeli kłamie, w końcu mu się znudzi. - mruknął cichym, spokojnym głosem i skierował się do kocura.
- no dobra, uznajmy, że masz rację. Co powiesz na to, żeby pojawił się tutaj teraz ktoś z zamku. Jeżeli mówisz prawdę, puścimy cię wolno, okej?
- ta dobra! - Raymond ziewnął.
Pierwszy z przesłuchujących popatrzył się na partnera dość krytycznym wzrokiem, jednak ten uśmiechnął się i wyszedł, wyciągając telefon z kieszeni. Kocur został sam z wyprowadzonym z równowagi policjantem
***
Arkadiusz spał na kanapie w salonie. Nagle wybudził go telefon leżący na stole. Wziął go i odebrał
- japierdole spać już nie można! Kto mówi?
- słuchaj Arek to sprawa życia i śmierci, muszę pogadać z twoim bratem.
- to czemu dzwonisz do mnie?
- boooo nie mam numeru? Dobra szybko zostawiłem mocno wkurwionego Asha z jakimś chłopem w sali przesłuchań, lepiej się pośpiesz.
Arkadiusz usiadł.
- WALENTY, TELEFON! - warknął w stronę przedpokoju. Natychmiast do salonu wszedł Walenty patrząc na niego podejrzliwie
- masz, trzymaj. - Arkadiusz rzucił mu telefon i obrócił się do ściany by dalej spać.
- kto mówi?
- siema, jestem kolegą z pracy Arka i...
- Arkadiusz ma kolegów w pracy?
- ... I jest sprawa. Ty pracujesz jako strażnik w zamku prawda?
- może i tak
- mógłbyś tu przyjechać, bo ogółem przyjechał z patrolem tu jakiś chłop i twierdzi, że...
- ta, już, daj mi 5 minut... Na komendę, prawda?
- oh, tak, komendę główną, dzięki
- adios. - Walenty rozłączył się i odrzucił telefon gdzieś na szafkę. Nie obchodziło go po jaką cholerę ma tam jechać, ale przynajmniej nie będzie siedział w domu. Praca na w sumie półtora etatu to dla niego za mało. Ubrał się i wyszedł z mieszkania.
***
Raymond usłyszał że drzwi za nim się otwierają. Wrócił policjant.
- zaraz ktoś tu będzie.
- no i git.
- a może zamiast odstawiać ten cały cyrk, po prostu powiesz nam gdzie zabrałeś tego gościa?
Raymond przymknął oczy dając do zrozumienia że wypiera tą możliwość.
***
Berlin siedział tak zdecydowanie za długo. Westchnął i zrzucił nogi na ziemię. Gdy przeniósł na nie swój ciężar ciała poczuł, jakby zaraz miały się rozpaść. Nie mógł się wyprostować. Zgięty wpół i podparty o ścianę zaczął powoli iść w kierunku ukrytych drzwi. Gdy wreszcie namęczył się i otworzył je, westchnął głośno zdając sobie sprawę że musi przejść dwa razy dłuższą drogę, by dostać się na korytarz. Spojrzał za okno. Miał stąd widok na ogród zamkowy ale i okna z drugiej części zamku, otwartej dla zwiedzających. Aktualnie pole widzenia było mocno ograniczone, bo na zewnątrz panował mrok. Co poniektóre okna świeciły ciepłym światłem na trawnik pod nimi. Berlin podparł się o jakąś szafkę i przypadkiem przewalił ją na bok, zrzucając przy okazji wazon który na niej stał. Naczynie rozbiło się z dość dużym rozgłosem o drewniany parkiet a Berlin zamarł w bezruchu. W pokoju było ciemno, wpadało tam jedynie światło lamp z korytarza zza uchylonych drzwi. Zaczął iść dalej, jednak usłyszał dźwięk otwieranych drzwi z korytarza.
- kto tu jest? - warknął William, który chyba właśnie został zerwany ze snu. Stanął w korytarzu i zauważył ruch za drzwiami do pokoju Raymonda. Podbiegł tam i bez ostrzeżenia trzasnął drzwiami, trafiając nimi Berlina po czym przybił "intruza" do ściany i przyłożył mu do gardła sztylet.
- oh... Berlin? - mruknął zaskoczony i puścił kocura, któremu od nagłego bólu zaczęły łzawić oczy.
- co ty tu robisz? Gdzie Raymond? - spytał zaskoczony William po czym schował sztylet.
- czy ty... Byłeś w szpitalu? Ty jesteś ranny! Czekaj... Czekaj... Usiądź. - polecił podstawiając mu taboret spod łóżka. Berlin z ulgą opadł na siedzenie i odetchnął.
- czyli Raymond tu nie wrócił? - mruknął po chwili gdy ból zelżał.
- nie... Nie widziałem go... Ale co się stało?! - William usiadł na łóżku. Był ubrany w dresy i nie miał swojej białej przepaski, ukazując bliznę na pysku.
- eh... Krótko mówiąc... Zabrałem Raymonda na spacer do miasta, a gdy wróciliśmy do mojego mieszkania zauważyłem że pod blokiem jakieś nastolatki. Jedna miała nóż. Zszedłem do nich by nie doszło do najgorszego, jednak... Akcja potoczyła się tak gwałtownie że to ja dostałem. Przewieźli mnie do szpitala i gdy się wybudziłem powiedzieli, że będzie tam patrol policji by mnie przesłuchać. Zaraz wtedy pojawił się Raymond i chciał mnie zabrać, żebym nie musiał odpowiadać przed policją, bo... No, nie byłoby dla mnie dobrze. Udało mu się otworzyć portal i przepchnąć mnie tutaj, ale on chyba... Został... Nie wiem co się stało.
Król słuchał tego w ciszy, potakując co chwilę. Gdy skończył, wyprostował się.
- jeżeli zgarnęła go policja, nie ma się o co martwić. Jest... Wygadany, wybroni się. Gorzej z tobą. Co się stało z tamtymi dziewczynami?
- nie wiem... Straciłem przytomność.
- rozumiem, spokojnie. Teraz się połóż.
- okej... - Berlin wstał i zaczął powoli iść z powrotem w stronę ukrytego pokoju. William przez chwilę zastanawiał się, czy mu nie pomóc, ale stwierdził że to będzie zbyt niezręcznie wyglądać, więc po prostu schował taboret i udał się na korytarz by zwołać tych, którzy zostali ze straży.
***
Walenty wszedł do budynku komisariatu. Podszedł do biurka na środku holu.
- dzień dobry. Zostałem wezwany przez... Nie wiem przez kogo, ale chyba kogoś przesłuchują.
Babka za ladą popatrzyła na niego jak na debila.
- pardon?
- no przesłuchują tu kogoś no!
Walenty zdał sobie sprawę że niezbyt wie po co tu przyjechał. W tym momencie na korytarzu pojawił się wysoki wilczur (klasyk) i podszedł do Walentego.
- to chyba z tobą gadałem, prawda? Ty jesteś Walenty nie?
- tak, tak, to ja.
- no to chodź.
Wilczur szybkim krokiem poszedł w stronę bocznego korytarza, lis potruchtał za nim. Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami.
- okej, sprawa wygląda następująco. Przyjechał tu jakiś gość i podaje się za księcia Raymonda. Ty jesteś... Zamkowy, to stwierdzisz czy mówi prawdę. Niby podobny jest, ale jakoś mu nie wierzę. - mruknął policjant i otworzył drzwi.
***
Raymond siedział już naprawdę znudzony, czekając aż ktoś go zabierze, albo cokolwiek. Nagle drzwi otworzyły się i do środka wrócił policjant, a za nim, ku jego zaskoczeniu, Walenty.
- no i co? - warknął po kilku sekundach Ash gdy Walenty stał patrząc się na Raymonda, udając zamyślonego.
- eh... Niestety, obawiam się, że... - wstrzymał dramatycznie oddech zrezygnowany kręcąc głową - ... Że to jest prawdziwy Raymond Scholz i jeżeli go nie wypuścicie to możecie się pożegnać z prawem do wykonywania zawodu. - odpowiedział z uśmiechem. Policjanci oboje zamarli w przerażeniu i zaczęli pospiesznie rozkuwać Raymonda. Gdy ten stanął przy Walentym, zaczęli go przepraszać tak dramatycznie, jakby zaraz mieli stracić życie.
- dobra, dobra, bo to trochę... Upokarzające. - Raymond uciszył ich, po czym obrócił się i po prostu wyszedł. Walenty uniósł brwi, wzruszył ramionami w stronę policjantów i wyszedł za kocurem.
***
Berlin leżał wpatrzony w sufit. Po chwili do pokoju wszedł William.
- no cóż, w zamku nikogo już nie ma. Chyba nie zginiesz przez noc sam, prawda?
- co? Nie... Nic mi nie będzie, ale... Czemu tam się świeci, skoro nikogo nie ma? - wskazał głową za okno.
- ah, to... Jest tam teraz chyba jakieś wesele, wiesz, można sobie wynająć czasami te i tak spustoszałe sale, ale to tylko dla znajomych. Walenty się tym zajmuje, ewentualnie Raymond, ale... Eh... Jemu nic nie można powierzyć. Mam nadzieję że szybko nie kopnę w kalendarz, bo jak on ma rządzić państwem, to już bym wolał rozważyć opcję... Na przykład konstytucji.
- ... Uh, co? - Berlin nie miał pojęcia czym jest konstytucja.
- nie ważne z resztą.
- skoro jest tam wesele czy jakakolwiek inna impreza to czemu jest tak... Cicho?
- zabroniłem kategorycznie muzyki czy innych głośnych dźwięków. Miała tu miejsce jedna taka... Huczna impreza, zakończyło się interwencją policji. Nawet tego nie widziałem, bo muzyka była tak głośna, że nie słyszałem syren radiowozów. - William uśmiechnął się patrząc na zamek. - niech się bawią, młodzi... - nagle jego telefon zadzwonił. Wyjął go z kieszeni i odebrał, prostując się.
- dobry wieczór. - przywitał się o wiele bardziej formalnym tonem. Jednak gdy usłyszał głos z słuchawki rozluźnił się lekko.
- Raymond na policji ta? A co żeś im powiedział? - mruknął po chwili. - ale ja przepraszam bardzo, w którym momencie ja ci pozwoliłem używać MOICH kwestii? Dobra, dobra, przyjedź to pogadamy. Pa. - rozłączył się.
- będziesz zadowolony. - uznajmił - Walenty zabrał Raymonda z komendy, będą tu za jakieś 10 minut.
Berlin odetchnął. Opadł na poduszkę i przymknął oczy.
- dobra, zostawię cię jeśli nie masz nic przeciwko.
- okej. - Berlin obrócił się na bok by widzieć okno. Jego rana już tak nie bolała.
***
Raymond jechał całą drogę w ciszy, aż nagle spytał - Berlin jest w zamku, prawda?
- co? - mruknął całkowicie zaskoczony Walenty
- oh... Czyli nic nie wiesz?
- co mam wiedzieć?
- nic, nic, ojciec ci powie. - uciął temat. Zajechali na parking pod zamkiem, od strony publicznej
- nie mogłeś podjechać od tyłu, bo by cię przecież zabiło. - warknął Raymond i wysiadł.
- co tak agresywnie?
- wiesz ile to będzie c h o d z e n i a ?
- już nie możesz się teleportować? - Walenty zamknął samochód.
- właściwie... Mogę, ale nie zrobię tego tylko ze względu na ciebie. Poza tym wygląda na to że coś się odwala w sali wejściowej. - kocur pobiegł tam i otworzył już i tak lekko uchylone drzwi. Gdy wszedł do środka, wszyscy zamarli, by zaraz wybuchnąć uradowanym krzykiem i podbiec do Raymonda, jakby był gwiazdą pogramu.
- o-okej.... Co się tu dzieje? - mruknął próbując przepchać się przez tłum. Nagle podeszła do niego kotka ubrana w szeroką, białą suknię a za nią kocur w garniaku, oboje wyglądali na nawiedzonych i mocno pijanych.
- oh, pan... Pan książę! - wypaliła kotka chwiejąc się na boki. Chwyciła go za ramiona by utrzymać równowagę.
- to jest... Wesele? Pani Fern?
- nie mogę uwierzyć że zaszczyci... Zaszczyciłeś nas swoją... - czknęła - swoją... Obecnością! - potrząsnęła nim lekko. Facet z tyłu był jeszcze bardziej spity od niej, tak bardzo, że nie mógł wymówić słowa z sensem.
- właściwie to.. ja... - Raymond próbował wyrwać się z uchwytu szukając wzrokiem Walentego. Ten szedł w jego stronę zatrzymywany przez tłum. Nagle ktoś zerwał mu jego czerwoną chustkę, poderwał się i rozejrzał, jednak złodziej zniknął. Wkurwiony do granic możliwości, stanowczo rozgarnął tłum by dostać się do Raymonda. Stanął przy nim i chwycił go nim zdążył wypowiedzieć słowo. Wziął go po prostu na ręce, co było nie lada wyczynem, gdyż byli tego samego wzrostu a Walenty jeszcze szczuplejszy. Przedarł się przez tłum do bocznego korytarza, słysząc krzyki panny młodej by zostawił Raymonda. Raymond czuł się dość niezręcznie jednak definitywnie lepiej niż w momencie rozmowy ze swoją pijaną nauczycielką z podstawówki. Walenty postawił go na ziemi.
- a teraz idziemy do twojego ojca, niech ogarnie towarzystwo i odzyska moją bandanę!
Ruszył żwawo korytarzem.
***
Berlin leżał tak już dłuższą chwilę. Minęło już 10 minut? Czuł się jakby minęło kilka godzin. Może coś się stało? Nie może nawet sprawdzić, bo prawdopodobnie nie doszedł by nawet do korytarza. Nagle drzwi otworzyły się, stanął w nich Raymond. Widząc go uśmiechnął się z ulgą i przytulił go, prawie kładąc się na jego łóżku. Berlin też go objął, nie zważając na okropny ból który spowodował Raymond.
- i jak? Zgarnęli cię, nie? - spytał po chwili milczenia.
- taa... Fajnie było, właściwie. Żebyś ty zobaczył ich minę, kiedy... - parsknął śmiechem. - nieważne z resztą! ojciec cię widział? - puścił go i położył się obok.
- ta, nie mówił ci?
- nie, właściwie to się z nim nie widziałem, po prostu pobiegłem prosto tutaj.
- a Walenty?
- Walenty... Ogółem wyobraź sobie że przy wejściu jest jakieś wesele! I do tego zgadnij kto się żeni... Fern od geografii, nie wiem czy ją pamiętasz.
- o kurwa! - Berlin parsknął.
- taka opita zaczęła mnie coś zagadywać, a Walentemu zwinęli bandanę. Oczywiście wkurwiony mnie stamtąd zabrał... Właściwie to wziął na ręce i wyniósł. Teraz z ojcem idzie tam uciszyć towarzystwo i... - Raymond zauważył, że Berlin jakby spoważniał.
- co?
Berlin nie odpowiedział.
- no weź, to jest 40 letni facet! Poza tym on już kogoś ma, nie wymyślaj już scenariuszy.
- no dobra... Uznajmy, że ci wierzę.
- uznajmy?
- uznajmy.
Raymond parsknął śmiechem i ponownie przytulił Berlina. Ten przewrócił oczami i objął go, starając się odciążyć miejsce rany. Leżeli tak dłuższą chwilę.
***
Oslo obudził się. Od razu przypomniał sobie co się stało i rozbudzony poderwał się, rozglądając po izbie. Nikogo nie było w mieszkaniu. Westchnął i zaczął szukać telefonu. Zadzwonił do matki. Było około północy. Kotka odebrała, najwyraźniej wyrwana że snu. Oslo wytłumaczył jej, co się stało, a ona natychmiast się rozbudziła.
- a gdzie jest ten cały Raymond?
- nie wiem... Tak jak mówiłem, przysnęło mi się.
- nosz! Masz do niego numer?
- hm... Wydaje mi się, że nie, ale Berlin ma, a zostawił telefon tu w mieszkaniu.
- to koniecznie do niego zadzwoń! Teraz! Spytaj się czy jest z Berlinem.
- mamo... Jest druga w nocy... Pewnie wrócił do zamku i śpi, a Berlin jest w...
- nosz nie dyskutuj!
- dobrze... Przepraszam. Już. Oddzwonię jeśli się czegoś dowiem. - Oslo rozłączył się i zaczął szukać telefonu Berlina w jego rzeczach. Czuł się okropnie, że tak narusza jego prywatność. Znalazł komórkę, jednak nie cieszył się długo, bo okazało się że ma kod. Spróbował najpierw podstawowych kodów, a potem zaczął kombinować. Data urodzenia Berlina... Nie, nie weszło. Może... Jego data urodzenia? Nie, też nie. Był dziwnie pewny że będzie to czyjaś data urodzenia. Raymond. W którym roku on się urodził... O! Wpisał kod, telefon się odblokował. Na ekranie głównym nie było wiele aplikacji, jedynie systemowe typu ustawienia, aparat, pliki... I kontakty! Oslo kliknął na ikonę i czekał aż się załaduje. Zaczął przeszukiwać kontakty. Wszystkie były nazwane normalnie, imię, nazwisko albo cokolwiek... aż nagle zobaczył jeden podpisany "rudy pierdolec". Co jak co, to musiał być Raymond. Zadzwonił.
***
Raymond leżał z Berlinem w ciszy, powoli usypiając, gdy z miłej ciszy wyrwał ich telefon.
- japierdole... Umiesz wyciszać to coś? - Berlin nawet nie otworzył oczu.
- nie. - Raymond usiadł i wziął telefon z kredensu. - ty dzwonisz.
- co?
- no ktoś dzwoni z twojego telefonu.
- pewnie Oslo. - Berlin obrócił się w drugą stronę. Raymond odebrał
- kto mówi? - mruknął.
- Raymond? Raymond! - Oslo z ulgą odetchnął.
- Oslo?
- jesteś z Berlinem?
- tak... Tak, jesteśmy u mnie w zamku. Narazie tu zostanie, jeśli pozwolisz, bo jest dość... Niesprawny, jakikolwiek transport mógłby mu zaszkodzić.
- jak dobrze! Nie ma problemu, trzymaj go sobie ile chcesz, ważne, że jest bezpieczny. Dobra. To tyle.
- okej... Czekaj, Oslo?
Jednak kocur już się rozłączył.
- i co?
- twój brat się o ciebie martwi.
- jak zwykle. Ale chyba nie ma problemu że mnie tu trzymasz, nie?
- ucieszył się.
- no i dobrze..
***
Oslo usiadł na podłodze. Był w lekkiej rozsypce. Nie pójdzie do zamku bo właściwie to nigdy nie widział króla na oczy i takie wpraszanie się na posiadłość było by chyba nie na miejscu. Pierwsze co mu przyszło do głowy to Warsaw, jednak przypomniał sobie że jest druga w nocy a "on jest już dorosły, przestrzyma do rana". Właśnie w tym problem, że chyba nie przetrzyma. Nie miał kontaktu z żadnym z sąsiadów lub kimkolwiek kto był niedaleko, a mimo iż wiedział, że Berlin jest bezpieczny, to bał się spać. Bał się włamywaczy, lub tego, że nagle pojawi się tu jego ojciec. Druga opcja było mało prawdopodobna, ale jednak. Schował rzeczy Berlina i usiadł na jego łóżku. Leżała tam jego marynarka, wyraźnie wymięta. Oslo westchnął. Nie miał zupełnie co robić. W tym mieszkaniu nie było ani telewizji, ani nawet radia. Z resztą, przy każdym dźwięku o tej godzinie zwiększało się ryzyko czyjejś wizyty w mieszkaniu. Drzwi były tak okropne, że sam Oslo mógłby je wyważyć przy większym wysiłku. Właśnie. Drzwi. Miał zamiar jakimś cudem usnąć, więc musiał się zabezpieczyć przed ewentualnym włamaniem. Drzwi wejściowe były na przeciw do tych do łazienki, więc utrudniało to choćby zastawienie. Podszedł do nich, gdy nagle usłyszał dźwięk, przez który wstrzymał oddech. Kroki na klatce schodowej. W mieszkaniu panował mrok, więc gdy zaczął się wycofywać przypadkiem zwalił szafkę nocną przy swoim łóżku. Położył się na nim, zturlał między mebel a ścianę i zakrył od góry kołdrą trzęsąc się ze strachu. Nagle do drzwi ktoś zapukał. Raz, drugi, trzeci, po czym zaczął się dobijać. Oslo że stresu czuł że zaraz straci przytomność.
- BERLIN! OTWIERAJ! TAK ŁATWO SIĘ MNIE NIE POZBĘDZIESZ! DOPADNĘ CIEBIE, A JEŚLI MI SIĘ NIE UDA, TO TEGO TWOJEGO JEBANEGO BRATA! - to była Daria. Oslo słysząc groźbę zagryzł róg kołdry i próbował nie wydawać żadnych dźwięków. Drzwi łomotały coraz mocniej i mocniej, aż nagle wypadły z zawiasów powodując okropny huk odbijający się echem po klatce schodowej.
- i teraz cię mam. - Daria wypowiedziała to cichym, ale bardzo wyraźnym głosem. Zaczęła powoli wchodzić do mieszkania, jakby widziała Oslo i delektowała się jego strachem, gdyż każdy krok powodował u niego kłujący ból w klatce piersiowej. W pewnym momencie widział jej buty, niedbale wytarte z błota, pyłu i krwi. Światło z klatki wpadło do środka oświetlając dziewczynę od tyłu. Była tuż przy łóżku, za którym chował się Oslo.
- a któż to się tam schował? Czyżby pan nauczyciel bał się swojej ukochanej uczennicy? Byłam zawsze miła, nie rozumiem, czemu pan się chowa! - chwyciła kołdrę i już miała ją odkryć, gdy usłyszała za sobą głos
- kim jesteś i jakim prawem masz czelność włamywać się do mieszkania mojego syna?
Daria puściła kołdrę. Oslo odetchnął. Nie wiele myśląc, stwierdził, że to jego matka, dopiero po sekundzie zorientował się, że to nie była jego matka, tylko jego ojciec. Daria zeszła z łóżka i Oslo usłyszał że przeładowała broń. Prawdopodobnie wykombinowała skądś wiatrówkę.
- krok za daleko. - Moscow uchylił się od strzału w ostatnim momencie i skoczył na dziewczynę, wyrywając jej broń. Przybił ją do ziemi, jednak ta kopniakiem odepchnęła go i wybiegła z mieszkania, nim zdążył się wyprostować.
- żałosne. - skomentował kocur dość spokojnym tonem. Podniósł drzwi i włożył je w zawiasy. Oslo w tym czasie wyszedł zza łóżka i stanął przy ścianie w drugim końcu pokoju. Dwie najgorsze obawy się spełniły. Ktoś włamał się do mieszkania i pojawił się w nim ojciec. Ten jednak gdy skończył wstawiać drzwi jedynie zapalił światło i stał, czekając aż to Oslo pierwszy się odezwie.
- um... Dzi... dziękuję... - wyrzucił wreszcie kocur nadal nie ruszając się spod ściany.
- hm... Nie ma za co. Widziałem tą dziewczynę kilka godzin temu jak ucieka z tego osiedla i śledziłem ją do tego czasu. Sklamalbym, gdybym powiedział, że wydałbym ją w ręce policji. Mógłbym ewentualnie przetrzymać ją na odsiadce u mnie. - Moscow usiadł na krześle, odsuwając je od biurka. Oslo był nadal niepewny. W każdym momencie kocur mógł wybuchnąć obwiniając go za ucieczkę z Tremolo, za Berlina i za całe zło na świecie.
- co robiłeś... Koło naszego osiedla?
- miałem przyjść w... Pewnej sprawie. To nie ważne. Możesz mi teraz wytłumaczyć gdzie jest Berlin?
- on jest... - Oslo odwrócił wzrok i przełknął ślinę. - on jest... On został poraniony przez tą dziewczynę co tu była...
- ja się nie pytam co mu się stało, tylko gdzie jest.
- w zamku..
- w zamku powiadasz? Mhm... Wiesz, dotarła do mnie wcześniej ta informacja, chciałem tylko zobaczyć czy nie skłamiesz.
Oslo pokiwał lekko głową.
- co ty taki przestraszony jesteś? Zrobiłem ci coś... Teraz?
- n.. nie, ale... Ale... - Oslo nawet sam nie wiedział co ma mówić.
- dobra, dobra, nie popłacz się. Mogę już iść jeśli chcesz...
- NIE- znaczy... Ona może wrócić... - Oslo popatrzył się z przerażeniem na drzwi.
- okej, zostanę. - Moscow patrzył na niego jakby traktował to całe zajście jak rozrywkę. Oslo bardzo powoli i niepewnie popatrzył się mu w oczy, jakby był bazyliszkiem. Moscow w końcu nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
- może i nie powinienem się śmiać, bo to przykre że masz aż takie stany lękowe gdy mnie widzisz. Wiesz kiedy wróci Berlin?
- nie..
- hm... A masz gdzie zostać?
- nie wiem... Miałem zamiar rano pojechać do mamy... Teraz jest za wcześnie...
- mhm... - Moscow zastanowił się nad odpowiedzią. - połóż się spać. Poczekam tu do rana i obudzę cię, jak będę wychodzić.
Oslo nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Po pierwszej fali szoku przytulił się do ojca, czego nie robił od wczesnych lat dzieciństwa. Moscow sam był jeszcze bardziej zaskoczony, ale objął kocura i pogłaskał go po krótkich włosach, które kolorem przypominały jego włosy.
- dziękuję. - powiedział cicho Oslo i położył się na łóżku. Moscow przysunął cicho krzesło obok jego łóżka. Po chwili, gdy był już pewny że kocurek śpi, pogładził go znów po włosach. Były gęste i kolorem przypominały jego włosy za czasów młodości. Przechylił głowę. Po chwili odsunął się odrobinę i wstał. Sam musi się przespać, choć mogło to być ryzykowne zważając na możliwość wtargnięcia tu tej nastolatki. Drugi raz ją po prostu podpali. Nie miał umiejętności magicznych typu pole magnetyczne, właściwie gdyby nie ten Argenti i jego laska pod tym względem nie różniłby się niczym od przeciętnego obywatela. Westchnął. Będzie musiał podjąć ryzyko. Usiadł na łóżku Berlina, odłożył okulary na szafkę obok i położył się, patrząc za okno. Nie czekał długo, po chwili zawładnął nim sen.
***
Warsaw siedziała w salonie w swoim mieszkaniu na kanapie. Wcześniej przysnęła, oglądając serial. Teraz czekała, aż odpisze jej Oslo. Jednak siedziała już chyba z godzinę, a chciała się jeszcze wyspać. Zdenerwowana napisała do niego ponownie "Oslo, jesteś tam?" I odczekała kilka minut. Nawet nie odczytał. Może coś się stało? Z drugiej strony... Co miałoby się stać? Nie przypominała sobie by jej syn miał wrogów. Może pojechał do Berlina? Nie... Przecież by ją poinformował... Może usnął? Trudno stwierdzić. Ale przecież nie wsiądzie teraz w samochód i nie pojedzie sprawdzić czy nic mu nie jest, to jest inna dzielnica miasta... Chociaż, ta opcja wydawała się najlepsza. Zaczęła dzwonić. W końcu po kilkunastu minutach dobijania się i pisania SMSów nie wytrzymała i rzuciła telefonem o kanapę. Była wkurwiona i nie ukrywając, lekko przerażona. Nie w jej stylu było rzucać przekleństwami ale w tamtym momencie naprawdę ledwo trzymała nerwy. Postanowiła że prześpi się jeszcze, o ile będzie w stanie, a rano pomyśli co dalej.
***
Oslo obudził się nie do końca świadom co się naokoło dzieje. Po chwili wszystko sobie przypomniał. Ale... Ale to ojciec miał go obudzić, jak będzie wychodził, nie? Może jest wcześnie? Podniósł się ostrożnie i zobaczył że kocur śpi na łóżku Berlina. Przez chwilę patrzył się tak na niego, bo to był dla niego dość niecodzienny widok, po czym sięgnął po telefon. Gdy popatrzył na ekran, przeraził się. Tu nawet nie chodziło o to, że była już 10, tylko o to że miał 40 nieodebranych połączeń od mamy. Odblokował telefon i zobaczył jeszcze jedno powiadomienie. Spam SMSów. Westchnął i odłożył telefon. Wstał, założył okulary i zaścielił łóżko. Dobra, a teraz najtrudniejsza część. Obudzić Moscowa. Niepewnie podszedł w stronę łóżka, jednak wtedy kocur nadal w bezruchu otworzył oczy jakby wcale nie spał i zwrócił wzrok ku Oslo.
- ooh... Spałeś?... - Oslo wycofał się mimowolnie.
- tak. Obudziłeś mnie. Która godzina? - Moscow i tak nie wyglądał jakby spał. Podniósł się i otrzepał z kurzu. Oslo podszedł do swojego łóżka i włączył telefon.
- jest... Wpół do jedenastej...
- oh. - Moscow stał tuż za nim, patrząc mu się w telefon.
- późno. Muszę iść. Idź tam do Warsaw... Czy tam do Berlina... Rób co chcesz. - obrócił się i bez słowa wyszedł z mieszkania. Oslo zastanawiał się, czy on cały czas udaje takiego psychopatę, czy czasami udaje normalną osobę. Z drugiej strony, czego on się spodziewał? Ponownie westchnął i wyciągnął ubrania z szafy. Zaraz oddzwoni do mamy, tylko się przebierze.
![](https://img.wattpad.com/cover/359478545-288-k117210.jpg)
VOUS LISEZ
WCZESNY WIP // Opowieści z Amatonu - nowelki (+ ARCHIWUM)
Aléatoireno co tu dużo mówić, nowelki