Nie mam weny, żeby napisać to, co chcę przekazać, ale zmuszę się żeby wypluć wszystko, co stoi mi w gardle. Nie mam weny, bo czuję oddech śmierci na karku. Wdycham niepokój, wydycham strach i coraz częściej czuję, że to nie minie. Nie wiem, co mnie tak przeraża, mogłoby wydarzyć się coś strasznego, wtedy pomyślałabym, że już po wszystkim. Czuję każdą zmarnowaną minutę, wszystkie chwile, kiedy stoję w miejscu i bije się sama ze sobą o to na co czekam i wciąż nie wiem na co. Myślę o tym, że powinnam wziąć się za siebie, że każdy potrafiłby to zrobić na moim miejscu i jeszcze bardziej mi smutno, bo ja nie umiem wygrać z tym, co mnie trzyma twarzą w błocie. Mogłabym przeskoczyć kilka lat do przodu, może tam jest spokojniej, może nie. Może wszędzie panuje szarość i tylko czasem pachnie latem, wszystko jest zimne, bo nikt nie pamięta żeby rozpalić ogień. Wszystko jest zniszczone, bo nikt nie chce dbać, wszystko czeka na koniec, bo nie wiadomo czy ktoś jeszcze wróci i ocali. Nie chcę przeżywać wszystkiego, co czuję, jednak żyje tym od świtu do nocy. Myśląc o tym do czego dążę, dochodzę do wniosku -do niczego. Nie umiem się określić, czy w prawo, czy w lewo, czy chcę, czy nie, czy zostać, czy wyjść. Najchętniej pod złabym w nocy do lasu i krzyczała tak długo, aż zemdlałabym ze zmęczenia, poszłabym na łąkę i leżałabym patrząc w gwiazdy i płakałabym tak długo, aż udławiłabym się łzami. Wyszłabym o poranku i szła tak długo, nieważne dokąd, póki miałabym siły iść dalej. Chciałabym wszystko zostawić, chociaż na chwilę, bo czuję, że to by mnie podniosło, ciężar z ramion spadłby na ziemię i może roztrzaskałby się w popiół, a może spadłby mi na stopę i bolałoby bardziej niż dotąd. Nie wyjdę, nie ucieknę, nawet na jeden dzień, za mało we mnie odwagi, za mało we mnie siły, w sumie nawet nie wiem, czy chce. Może tylko mi się zdaje, udaje, może nic się nie dzieje, a ja wymyślam. Może robię to specjalnie, tylko po co? Ale może tak jest. Wszystko jestem w stanie poddać wątpliwości i chyba stąd ten niepokój, bo nic nie jest pewne, nie ma gdzie bezpiecznie stanąć, wszystkie deski trzeszczą, jakby miały pode mną runąć. Nic nie jest pewne, nikt nie jest w stanie mnie zapewnić, że jest inaczej, wszystko stoi pod znakiem zapytania. Wszystkie przystanki, które robię, są długie a na łeb pada mi deszcz i żaden autobus kurwa nie przejeżdża, więc wlekę się od punktu do punktu z buta myśląc o tym jaki ze mnie człowiek nieszczęśliwy. Niby się przesuwam. Tylko, że za wolno. Wszyscy mnie wyprzedzają, mijają, każdy gdzieś biegnie, ja patrzę na swoje buty i wstyd mi za siebie. Nie jestem nikim porządnym, nikim znaczącym, niezwykłym, jestem tylko tym, co napędza wielkich ludzi -widzem. Oczy mi błyszczą od łez, które chciałyby się wydobyć, ale wciąż wierzę, że chociaż na to jestem zbyt silna, nie będę się mazać, nawet jeśli bardzo chcę, muszę dusić to wszystko i zamiatać nogami po drodze, którą sobie wybrałam. To wszystko mi ciąży i tylko czekam aż ktoś na sali podniesie rękę do odpowiedzi i powie najgłupsze zdanie „postaraj się biec, skoro nie chcesz, żeby cię wyprzedzali inni". Tak. To wszystko, co czuję mogę strącić tak po prostu w cholerę prosto z głowy na beton. Inny mądry może powiedzieć „co da ci to, że to wszystko pleciesz?" -to samo, co tobie dało to pytanie. Wnioski z tych przemyśleń są różne, ale najważniejszy jest ten, że ta droga którą się mozolnie wlekę, mimo wszystko jest lepsza niż te, których nie znam. Będę czekać, aż będzie mniej zakrętów, będę czekać aż będzie z górki, będę szła, będę najwolniejsza, może dokądś zajdę, a jeśli nie -tak myślałam.
CZYTASZ
Marne Wiersze
PoetryWitam na chujowej planecie, na której nikt nie liczy się z Twoim człowieczeństwem. Zapraszam.