Nad pobliskim stawem, tam gdzie nikt nocą się nie zapuszczał w leśnej głuszy, pomimo iż był czerwcowy wieczór nad wodą unosiła się mglą coraz mocniej gęstniejąc. W pewnej chwili, pomimo iż był to czerwiec czarna tafla wody, nagle została skuta cienka warstwą lodu...
Nagły trzask zamarzanej wody, spłoszył świetliki które wzbiły się tumanem znad wody i pogasły w gęstych zaroślach, im lód był bliżej brzegu tym ciszej robiło się w okolicy stawu. Nagle, w ciemnym borze, od czarnych pni drzew odbiło się echo ciężkich kroków. Jakby przemoczony do suchej nitki wędrowiec, miał nogi z gliny człap-chlap człap-chlap było coraz bliżej stawu, który przestał zamarzać. Mgła jakby zawiesiła się w miejscu.
- No... - rozbrzmiał zmęczony głos - Co Tu robicie? - zapytał, wychylając się z zarośli. Stwór połyskiwał lekkim błękitem i zielenią, cały oblepiony mułem i wodnymi roślinami. Jego złote, gadzie oczy wpatrywały się w staw a kij w łapie o trzech palcach połączonych błoną pławną zaskrzypiał od ściśnięcia.
Z mgły, po chwili uformowała się twarz starca o bardzo pogodnym licu:- My? My, przecież nie robimy nic złego. Zbieramy wodę, by przynieść ziemi zbawienny deszcz - odpowiedział prostodusznie.'
Jaszczuroludź, przyglądał się twarzy ukształtowanej z mgły, widocznie rozważał jego słowa. Opuścił dzidę.
- Macie tereny poza lasem... co Płanetnicy, robią w Moim lesie? - mocno, nacisnął na ostatnie wyrażenie.
Chmurnik, już miał odpowiedzieć kiedy największe z drzew w okolicy niepokojąco się zatrzęsło, a spadająca buczyna runęła niby grad o ziemie.
- Twój-? - rozbrzmiał, basowy donośny głos, a drzewo poruszyło się żywiej. Długa, gęsta broda z porostów zabujała się, a bystre wielkie, miodowe oczy rozbłysnęły w ciemności. - Dobre sobie, jesteś jedynie Dobrochoczym... wracaj do swoich mokradeł jaszczurko - powiedział, poruszył się szybko i wielka, łapa z korzeni podniosła bagiennego stwora za ogon i odstawiła za najbliższy rów. - Już. - powiedział ponaglająco. Płanetnik, patrzał na tę scenę i po chwili wrócił do zamrażania wody.
- Coś was wypłoszyło? - zapytał, powolnie i mrukliwie.
Odpowiedział, dopiero kiedy lód został zabrany z wody.
- Raczej przyzwano.... proszono nas, o to. - odpowiedział
- Skąd? - zapytał Leszy, zaciskając potężne łapy na konarach układających się w bujną czuprynę.
- Z pobliskiej wioski.
- Wiesz co zrobili ostatnio z biedną Południcą? - zapytał zszokowany, opiekun lasu. To na moment zatrzymało Płanetnika.
- Jeden z nich przyjął obcą wiarę, kapłan skropił ziemie i biedaczka spłonęła. Jeszcze trochę, do nas się dobiorą... chyba tylko Weles, zostanie z nas wszystkich.
- A to dziwne... - zadumał się Płanetnik. - Bo złożono nam ofiarę. Wiesz Leszy... zapuść korzenie... i wyślij tam Baboka. - poradził i uniósł się. Woda odzyskiwała swój płynny stan, a zwierzęta powoli wracały do swoich zajęć, jak tylko Chmurnik uleciał z lasu zostawiając las w takim samym spokoju w jakim go zastał.
- hmm - Leszy, patrzał za demonem jakiś czas.Leszy, usłyszał jakiś hałas od strony polany brzozowej i nieco się jakby zarumienił. Wiedział bowiem, do kogo należą te śliczne jak dzwoneczki głosy, rozbrzmiewające i rozchodzące się echem po całym borze. Przybierając formę, nieco bardziej przypominającą człowieka - co prawda, o monstrualnych wymiarach, ale zawsze - skierował swoje kroki w kierunku brzozowego zagajniczka. Nocna rosa, skrzyła się właśnie na delikatnych kłosach traw Wilczy pasterz - jak, czasem określano Leszego, stąpał tak, że nie strącił ani kropli i nie zgiął żadnego źdźbła.
Stanął za jednym z białych pni, idealnie się weń wpasował ze swoją bladą jak owa kora twarzą, jednakże jego nieco jelenie rogi odstawały i wychylały się spoza pnia, jednakże w mroku porośnięte mchem poroże ginęło pod smukłymi gałązkami obrośniętymi listowiem.
Po chwili jego uszy mile połechtał wyraźny śpiew:O Welesie, bystrym okiem
Nad krainą toczysz kołem
Swą poświatą bladą
Ożywiasz życie nocnym ptakom
O Welesie stróżu nocy
Blask Twój kradnie piękno gwiazdą
Zbliż nas to Nawy jakoweś królem jej jest
Cztery ślicznotki, śpiewały tańcząc boso w swych zwiewnych halkach, każda z nich o jasnych włosach z kolorowym, grubym wiankiem na skroniach.
Zwabione tymi słodkimi brzmieniami, zlatywały się i wtórowały im do chóru słowiki, część z tych polnych ptaków przysiadła na porożu Leszego, trochę się tym faktem zirytował, ale nie był wstanie przepłoszyć zwierząt, pomimo iż narobiły mu na plecy.
Ten koncert długo nie pozostał zakłócony, ledwie północ się zbliżyła, a od ściany lasu dało się słyszeć grzechot kości i poczuć palone zioła to Żyrzko - człowiek-ofiarnik, który zamierzał właśnie tkać wróżby dla chętnych ludzi z wioski nieopodal. Boruta, nie miał nic przeciwko nim choć paliła go chęć zemsty za biedna Południce i zapewne jeżeli, Żerca - jak również nazywano ofiarników, zechce skrócić sobie drogę przez las, Wilczy pasterz na pewno wywinie mu dowcip. - Jak się okazało, nie musiał na to czekać, nieszczęsny człowiek wróżył niedaleko jamy, w której zakopano Strzygonia. Przy Welesie w sile, nie mogło stać się inaczej olbrzymi stwór rozkopał grób i przygarbiony wyciągnął pysk i zaczął węszyć w powietrzu.
Żyrzko, zamarł nie mógł się ruszyć, liczył na to że Strzygoń go nie dostrzeże.
Nie ma nic bardziej mylnego, niż człowiek łudzący się nocą że bestia rodem z Nawy, że wyklęta dusza za życia i przeklęta po śmierci, nie zacznie ucztować krwią wędrownika, który liczy na ochronę duchów lasu. Stwór rykną i jednym susem doskoczył do niego, boginiki z brzozowej polany umknęły w dół rzeki i zniknęły w mroku, ze strachu przed groźną bestią.
Natomiast Leszy, przeobraził się w ogromnego puchacza i bezszelestnie wzbił się w mrok. Człowiek, krzyknął przeraźliwie, gdy bestia wbijała w jego ciało potężne szpony, które w blasku Welesa zaczęły ściekać krwią. Opiekun lasu, zakołował nad ich głowami, nim stwór wbił ociekające śliną kły w ludzkie ciało. Żerca, godził się już ze swoim losem kiedy Wilczy pasterz, zahuczał donośnie. Jego, głos obudził ze snu Pośwista. Strzygoń, zadarł głowę i patrzał na potężnego puchacza, który nacierał z różnych strony, by odpędzić napastnika. Stworzenie warknęłostrząsało głową, jakby odpędzało się od nieznośnej muchy. Jednak, gdy złocisty orzeł rozrzucał korony drzew, mocnym podmuchem porzucił człowieka rzucając go bezwładnego jak szmacianą lalkę. Zarył tylnymi łapskami ziemie i rzucił się na puchacza, opędzając się ogonem od Pośwista - to, jednak nie zdało egzaminu.
Czy ludzie nie potrafią, skuteczniej zabijać demonów? zadumał się Leszy, szarpiąc przeciwnika pazurami po oczach. Strzygoń, zawył potwornie zasłaniając sobie, krwawiące puste miejsca, w których jeszcze przed chwilą miał oczy. Zdawać, by się mogło że opętany przed chwilą wściekłością stwór, jakby odzyskał zdolność logicznego myślenia. Chciało na pamięć umknąć do swojej nory, ale Poświst zasypał wejście. Leszy, zmienił się w drzewo, a stwór - choć zdawać by się mogło, że łka z bezsilności i żalu jak człowiek, został przebity suchym konarem.
- Eh... tylko z ludzi mogą być takie bestie... żadne porządne zwierze, nie zmieniłoby się w coś takiego - westchnął, chowając demonie zwłoki pomiędzy korzeniami, które zaciskał. Poświst, wraz z pierwszym blaskiem poranka, prysł i wiatr wraz z jego zniknięciem ucichł.
Za to Żerca, zaczął zbierać się pomimo ciężkich obrażeń. Podziękował w swoim języku duchowi drzew i wszelkim dobrym istotą lasu. Leszy, nie miał już ochoty, na płatanie figli, zwłaszcza, że jeżeli by chciał, musiałby przejść przez teren Dobrochocza, który odprowadził człowieka na skraj lasu.
YOU ARE READING
Słowiańskie duchy
RandomZbiór opowiadań - one shoty! - o słowiańszyźnie - obyczajowe Okładka to moje prywatne zdjęcie, upraszam państwa by nie kopiować