Uścisk

159 9 4
                                    

Od zawsze kochałem niebo. Podziwiałem je i adorowałem, było moim towarzyszem w każdym momencie i pomagało mi poczuć nieco więcej więzi ze światem żywych. Jak tak o tym myślałem, to czułem się trochę jak hipokryta, bo nigdy nie lubiłem przypisywać czegoś konkretnie do "żywego" lub "nieżywego" (nawet w śmierci istniało trochę życia i w życiu istniało trochę śmierci) ale wolałem potraktować ten jeden, jedyny wyjątek zerojedynkowo. Niebo kojarzyło mi się z emocjami, sprawiało, że mogłem się przyjrzeć i wczuć w jego nastrój. Zarówno burzowe chmury, błyski i grzmoty, barwne zachody, usłane tysiącem kolorów, delikatne, chłodne smugi barw o poranku i miliony gwiazd na glębokim, obsydianowym tle potrafiły mnie przyciągnąć i zachwycić. To głupie, ale traktowałem je jako przyjaciela, który po prostu chce mi się wyżalić czy pochwalić, który spędza ze mną każdy dzień i każdą noc, który mnie wspiera i dzięki któremu nie oszaleję samotny w świecie żywych. Nigdy nie przyznałbym się do tego na głos, ale naprawdę potrzebowałem kogoś bliskiego. Podziemie obfitowało w przeróżne stwory, było miejscem, w którym pasowałem i wiedziałem, że mogę tam być. Tutaj czułem się obco i bałem się, że inni ludzie też tak o mnie myślą. Przecież z jakiegoś powodu w obozie przed moim przyjściem nie było domku Hadesa, nie miałem tutaj przyrodniego rodzeństwa ani nie było tu dzieci bogów, którzy, tak jak mój ojciec, mieszkają w podziemiu. Izolowałem się od innych bo czułem się niepewnie z ich towarzystwem. Nie wiedziałem co o mnie myślą ani jak powinienem się zachować, bo, w przeciwieństwie do podziemia, tutaj to wszystko wydawało się nie być takie oczywiste. Chciałbym znaleźć jakąś głębszą motywację do życia.

Była godzina 23, gdy w końcu z ciężkim westchnieniem zwlokłem się z łóżka. Przespałem większość dzisiejszego dnia, nie mając siły praktycznie na nic. Cóż, wczoraj trochę mnie poniosło z podróżami cieniem. Przedwczoraj w sumie także. No i dwa dni temu. Byłem kompletnym debilem myśląc, że uda mi się dzisiaj wystarczająco odpocząć - pomimo kilkunastu godzin snu wciąż byłem wykończony. Nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się ogarniać tyle rzeczy przez ostatnie kilka dni, a teraz to wszystko się na mnie tak mocno odbiło. Czułem, że całe moje zmęczenie się nagromadziło i odbijało ostrym echem w mojej głowie, sprawiając, że nie byłem wstanie skupić się na niczym. Bolało mnie całe ciało, głowa chyba właśnie chciała wybuchnąć, a kończyny niepohamowanie drżały. Z jednej strony wiedziałem, że taka reakcja mojego organizmu jest jak najbardziej uzasadniona, ale z drugiej: byłem na siebie cholernie zły, że nie umiem wytrzymać dłużej. Przecież nie mogłem być aż tak bezużyteczny - słyszałem przyzywających mnie umarłych, a nie byłem w stanie ich nawet wysłuchać. Po chwili leżenia w ciszy, próbując się uspokoić, stwierdziłem, że muszę jak najszybciej doprowadzić się do względnego stanu przydatności. Nie jadłem nic od śniadania, więc jedzenie by się przydało. Przez kilka sekund rozważałem zaglądnięcie do domku Hermesa (jego mieszkańcy byli mistrzami w przemycaniu pysznego jedzenia spoza obozu) lub Apollina, ale szybko doszedłem do wniosku, że ten pomysł jest dosyć egoistyczny, biorąc pod uwagę godzinę. Stwierdziłem, że muszę w takim razie odetchnąć świeżym powietrzem. Niebo pomogłoby mi się zrelaksować, a ból głowy może w końcu by ustał.

Wstając, zakręciło mi się w głowie. Potrzebowałem chwili, żeby ciemność przed oczami ustąpiła miejsca fragmentom otaczającego mnie obrazu. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, na rękach pojawiła się gęsia skórka, a ciało wydawało się być ociężałe. Wszechstronny chłód pożerał każdy skrawek mojej skóry, a ja odniosłem wrażenie, że niewiele dzieli mnie od zemdlenia. Podpierając się ręką o ścianę, zgarnąłem z podłogi lekko przepoconą, ogromną, czarną bluzę i wkładając, naciągnąłem jej rękawy na koniuszki palców. Wiedziałem, że sprzydałaby mi się ambrozja, ale w ciągu ostatnich dwóch tygodni podróży spożyłem jej już naprawdę sporo - wolałem nie ryzykować. Ciężkim pchnięciem otworzyłem drzwi, prawie wypadając na zewnątrz. Powietrze, pomimo połowy czerwca, było całkiem rześkie. Odetchnąłem głośno, próbując się uspokoić. Po kilku krokach stwierdziłem, że muszę się położyć, bo każdy krok był dla mnie wyzwaniem. Trawa była wilgotna, co zdążyłem wyczuć pod bosymi stopami, ale w tej chwili było to moim ostatnim zmartwieniem. Chmury na niebie tworzyły niezwykłą atmosferę - wszechogarniająca ciemność wydawała się puszysta i zmienna, to wszystko tworzyło naprawdę magiczny obraz. Próbowałem się na tym skupić, ignorując całą resztę. Wczuwałem się w otoczenie, starałem się przedrzeć przez bębniące głosy niedobitków z podziemia i dotrzeć do spokoju z zewnątrz. Nic więc dziwnego, że słysząc głośne "wszystko okej?", tak nagle i niespodziewanie, instynktownie wręcz poderwałem się z zimnej ziemii. To zdecydowanie nie był dobry pomysł - tak nagła zmiana położenia sprawiła, że kompletnie straciłem kontrolę nad swoim ciałem. Prawie upadając na ziemię, widząc jedynie mrok, usłyszałem jeszcze szelest i poczułem silny uścisk na moich ramionach. Potem już kompletnie urwał mi się film

💃💃💃

(Od osoby autorskiej)
Zacząłem pisanie tego, żeby w końcu zająć czymś moje myśli i mieć poczucie, że nie marnuję aż tak swojego czasu. Nigdy przedtem nie publikowałem nic na żadnym z moich wattpadowych kont, ani nie kończyłem żadnego swojego dłuższego, napoczętego projektu, więc chyba nikt, kto w jakikolwiek sposób się tu znalazł (zakładając, że do tego dojdzie) nie powinien mieć do tego jakiś większych oczekiwań. W razie czego, jestem otwarty na krytykę i chętnie przeczytam wszystkie rady, jeżeli ktoś chciałby coś od siebie napisać ^^
(odnoszę wrażenie, że chciałem napisać w tej notatce o wiele więcej, ale chyba nie umiem ująć tego w słowa 😭😭)

Warming ~ SolangeloOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz