Rozdział 11

169 14 17
                                    

Łuna ognia widniała na nocnym niebie, przyciągając nas niczym ćmy do światła.

Cała nasza trójka huśtała się między wieżowcami Night City, chcąc jak najszybciej dotrzeć do płonącego biurowca. Toxin i Hobie mknęli w milczeniu, skupiając się, na miejscu docelowym. Ich uszczypliwe docinki z ostatnich paru godzin zastąpiło głuche, skupione milczenie. Brak ich głosów w jakiś dziwny sposób dodatkowo potęgował mój niepokój, podkreślał powagę sytuacji.

Udawało mi się dotrzymać im tempa, choć chwilami i tak zostawałam w tyle. Naprawdę, będę musiała jeszcze poćwiczyć Techniki Szybkiego Pajęczynowania Się, Teraz jednak nawet nie miałam czasu, aby zawracać sobie tymi myślami głowę. Czerwona łuna wzywała nas coraz bardziej, a my, jak na porządnych bohaterów przystało, postanowiliśmy się władować w samo jej centrum.

Wycie syren alarmowych słyszałam jeszcze długo przed tym, zanim dotarliśmy na miejsce. U podnóża budynku zgromadziły się tabuny służb specjalnych. Przynajmniej tuzin ambulansów i trzy razy tyle ratowników, kilkanaście wozów policyjnych i ogromna ilość wozów strażackich. A wciąż co chwila dojeżdżały nowe jednostki. Służby ratunkowe, z tej wysokości wyglądające jak zdezorientowane mrówki, kręciły się u podnóża biurowca, starając się zapanować nad sytuacją. Widziałam strażaków wbiegających do budynku i cywili z tego budynku wychodzących. Czasami o własnych siłach, a czasami - nie.

To nie był mój pierwszy taki widok. Na mojej Ziemi również kilkukrotnie byłam świadkiem tego typu sytuacji. I tak jak w swoim wszechświecie, tak i teraz czułam ten dopływ świadomości, że muszę coś zrobić. Ratować kogo się da.

To już mocno podchodziło pod syndrom zbawiciela, jednak szczerze mówiąc, jaki bohater go nie ma? Wystarczyło jedno spojrzenie, chociażby na moich towarzyszy, abym miała pewność, że obaj zmagają się z tą samą przypadłością.

- Ratujemy cywili, pożar zostawiamy strażakom! I żadnego kamikadze, jeśli coś zacznie się jebać, zmywacie się, zrozumiano? - Usłyszałam polecenie Colina, który na chwilę przylgnął do sąsiadującego budynku. Ja i punk zatrzymaliśmy się przy nim.

Jego słowa wydały mi się jednak tak oczywiste. Na cywili mogłam mieć wpływ, na ogień niekoniecznie. W końcu byłam Pajęczakiem, nie Elsą! Jednak ta część z kamikadze...

- Ale... - zaczęłam, zwracając się do starszego chłopaka, jednak punk mi przerwał.

- Nie ma "ale". Tracisz kontrolę; wypadasz. O'Hara wkurzyłby się, gdybyś nie wytrzymała żywa nawet doby.

Zacisnęłam usta, nie chcąc wszczynać teraz sprzeczki. Nie było na to czasu. W myślach jednak postanowiłam, że nie dopuszczę do sytuacji utraty kontroli. Nie wypadnę. A jeśli już... na pewno nie jako pierwsza. Nie wiedziałam, skąd w mojej głowie wzięła się ta potrzeba udowodnienia, że nie jestem tylko przestraszoną dziewczynką. Chciałam, aby wiedzieli, że jestem tak samo dobra jak oni. Aby O'Hara też to wiedział. Dałam się poznać od słabej strony, pragnęłam pokazać im, że mam też lepszą. Znacznie lepszą.

Świetnie, teraz do syndromu zbawiciela dochodzi jeszcze chęć udowodnienia swoich racji. To się nie może skończyć dobrze...

Palmer wyglądał jakby przez chwilę zastanawiał się gdzie uderzyć, a już w następnej sekundzie rzucił się w środek wyrwy ziejącej w biurowcu. Szybko straciłam go z oczu, gdy zniknął w gęstej chmurze dymu i pyłu. A mi nie pozostało nic innego niż podążyć w jego ślady.

Szybki moment zastanowienia. Mój wzrok skierował się na niższe piętro niż to, na którym zniknął Toxin. Obrałam je za cel, przyciągając się w jego kierunku. Kątem oka zdołałam jeszcze zauważyć Hobiego, również znikającego w zgliszczach, a następnie pochłonęła mnie płonąca rzeczywistość. Wylądowałam na podłodze, a szkło i gruzy zachrzęściły pod moimi stopami. Natychmiast też dopadł mnie ostry kaszel, gdy tylko dym i pył dostały się do moich płuc. Zapewne chłopaki nie mieli akurat tego problemu. A ja musiałam poważnie rozważyć maskę zakrywającą więcej niż tylko pół twarzy...

Złota Arachnid || Miguel O'HaraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz