Ostatnie dni wojny Trahaurskiej
Rok 2529
„Tym co odróżnia siły zbrojne Wspólnoty, od naszych wrogów jest to że żołnierz Wspólnoty ma myśleć sam. Gdy inne siły zbroje uderzają bezmyślnie na nasze pozycje, nasze wojska działają elastycznie. Gdzie wróg ma młot my mamy dziesiątki sztyletów. Sumienie i umysł żołnierza nie powinny być czymś co chce się zdusić, to z takiej doktryny rodzą się późniejsze zbrodnie wojenne. Przez ostatnie dwieście lat nasza tradycja wojskowa uczyniła nas tym, czym wróg wyciera sobie mordę, tarczą która chroni niewinnych.” – Fragment mowy nowo mianowanej Primeri Wspólnoty krótko po zakończeniu wojny Trahaurskiej
Noce na Trahaure były zimne, chłodniejsze niż te na Akivo. W szczególności tutaj, w górach, warunki były ciężkie. Palce sztywniały od mrozu na rączkach czekanów, zaciśniętych kurczowo w dłoniach. Pionowa ściana górskiego lodowca była jedyną ścieżką nie narażającą ich na wykrycie, nie była łatwa ale przynajmniej bezpieczna. Szczęk czekanów i kolców na butach był niemal zsynchronizowany, gdy pokonywali kolejne metry lodowej ściany. Było ich dwunastu, dwunastu najlepszych wspinaczy i myśliwych. Wychowani w pasmach górskich Akivo, zahartowani w chłodzie i burzach śnieżnych. Potomkowie Zamieci, tak nazywali ich piechociarze, trafna nazwa. Wayat spojrzał na wspinacza przed nim, wychylając się lekko by dojrzeć dystans do szczytu. Żółte soczewki hełmu wyświetliły wysokość oraz dystans do celu. Dziewięćdziesiąt metrów, pozornie mało, zwodniczo mało. Dotarliby tam w dwadzieścia minut gdyby egzoszkielety nie wysiadły w pół drogi, ten złom był teraz tylko balastem.
- Wstąp do Korpusu mówili, zwiedź galaktykę mówili. Raczej odmroź sobie jaja...
- Zamknij mordę Sindri! – na kanale rozbrzmiał chór głosów złożony z sierżant Volk, Remyes i Gates’a, wszystkim puszczały już nerwy. Nagle znad ich głów dobiegł jakiś trzask, który zapowiedział tylko to czego się obawiali.
- Kurwa. Uwaga! – jeden z oberwanych kamlotów przeleciał chybiając całą jednostkę o włos – Wszyscy cali?
- Od czego masz cholerny skaner strukturalny Fergus!? Używaj tego szajsu, prawie mi łeb urwało!
- Sorry! – szczęk sprzętu wspinaczkowego wrócił do swojego rytmu, dotarcie do szczytu zajęło jednak nieco czasu. Myślą która pocieszała Wayata było to że przynajmniej droga w dół będzie szybka. Chwycił za wyciągniętą do niego dłoń szeregowego McMorgana, ulga którą poczuł padając na śnieg była nie do opisania. Przewrócił się na plecy i strzepnął biały puch z komputera osobistego na przedramieniu, trzęsącą się z zimna dłonią wpisał kilka komend. Generator w plecaku zabuczał cicho gdy rozgrzany płyn izolacyjny został rozprowadzony po kombinezonie, Wayat poczuł mrowienie na skórze, żel medyczny naprawiał uszkodzone przez zimno tkanki. Stymulanty i leki przeciwbólowe zostały odcięte, w innym wypadku jego organizm wypaliłby zbyt szybko resztki zmagazynowanej energii. Podniósł się i spojrzał na pozostałych, wszyscy byli po równo wykończeni. Musieli odpocząć, wszyscy.
- Szeregowa Volk, ile czasu zajmie dotarcie do stacji przekaźnikowej SOPiO? – System Obrony Przeciwlotniczej i Orbitalnej stał kością w gardle dowództwu, blokował transport powietrzny a co gorsze zakłócał systemy zrzutu orbitalnego. Volk wbiła w śnieg prosty projektor holograficzny, po czym nakreśliła na wyświetlonej mapie ich pozycję oraz drogę jaką przebyli. Poprowadziła dłonią kolejną linię i zakreśliła punkt na mapie, ich cel.
- Dokładnie dwa kilometry, jeśli chcemy uniknąć czujek. Powinniśmy jednak poczekać, zbliża się burza którą może nas odciąć w pół drogi.
- Ile może potrwać? Dalibyśmy radę się przedrzeć?
- Nie damy rady, zamarzniemy. Powinniśmy się ukryć w jednej z jaskiń, najbliższą mamy za dwieście metrów. Jeśli chodzi o burzę... miejscowi mówią że mogą trwać kilka godzin.
- Zostawcie linki, wyruszamy. – na horyzoncie kłębiły się już ciemne obłoki nadciągającej burzy, Gar’volg’zogra tak ją nazywali miejscowi, matka wszystkich burz.
Wycie wiatru odbijało się echem po jaskini, niczym wycie drapieżnego stworzenia. Chrzęst gradu niczym skrobanie o kamień, błysk wyładowań niczym eksplozja światła. Ściany jaskini spowijało kilka cieni, należących do ludzi siedzących wokół rdzenia termicznego. Przyjemne ciepło generowane przez rozgrzane do czerwoności pręty grzewcze, było tym czego potrzebowali. Chwila odpoczynku przed ostatnim zrywem. Plan był prosty, zneutralizować SOPiO i wydostać się stamtąd. William przyświecał sobie latarką trzymaną w zębach, potrzebował obu dłoni do naprawy uszkodzonego egzo. A niestety, rdzeń nie dawał dość światła, dlatego musiał polegać na latarce. Gdy tak siedział pomrukiwał pod nosem jeden z nowszych utworów Maveyesh, mimo iż nie przepadał za a'kińską wersją popu, tak melodia wryła mu się w pamięć. I nie zamierzała odejść w zapomnienie, choć bardzo by tego chciał. Spiął ze sobą dwie części stawu, uprzednio podpinając kable. Następnie założył uszczelki i zaślepkę, sprzęt był prosty jak ziemski kałach, rozłóż usuń to co się dostał i działa jak nowe. Zgiął ramię z którym był zsynchronizowany Fragment który naprawiał, siłownik niemal bezgłośne zgiął staw pod tym samym kątem. Sprzęt działał, zostało już tylko piętnaście siłowników. Obręcze nadgarstkowe były najłatwiejsze do naprawy, za to siłowniki barkowe i biodrowe były tragedią. Gdy kończył już ostatni staw podeszła do niego Grace. Garyetna Volkova, tak brzmiało jej imię, ale prawie nikt nie był w stanie tego wymówić więc zostało Grace.
- Jak idzie?
- Już prawie skończyłem, lewy bark zawsze nawala.
- Próbowałeś obrócić ten element tłoka?
- Moment... dzięki, powinno działać.
- Nie ma sprawy. – usiadła obok wydobywając spod grubego kombinezonu piersiówkę, sądząc po dźwięku poruszanego płynu jakimś cudem zawartość wciąż była płynna. Wzięła solidny łyk, trunek był najwyraźniej mocny bo lekko się przyksztusiła. – Paskudne gówno.
- Co to? Jakiś bimber?
- Nie, wręcz przeciwnie. Herbata na liściach etry z imbirem, pieprzem i kerbichą. Zero alkoholu.
- Dziwna mieszanka, ja bym się udusił po łyku.
- Ale grzeje jak cholera. Choć dziwne jest to że jeszcze żyjemy, podobno atmosfera tutaj jest trująca dla ludzi.
- Jesteśmy zbyt wysoko, cały ten szajs w powietrzu wydzielają rośliny. Tu to nie dociera, skrapla się po drodze.
- To by wyjaśniało dlaczego lód tutaj jest taki dziwny.
- Jeśli skończą nam się opcje, wepchnij wrogowi odłamek do pyska. Zadziała jak cyjanek.
- Skąd to wiesz?
- Czytałem artykuł o tych górach, geolodzy chcieli zrobić sobie herbatę i użyli lodu. Wszyscy poza przewodnikiem zmarli.
- Ja pierdolę... – czyżby ją to rozbawiło? Nie był pewien, gdyż po raz kolejny napiła się z piersiówki...
Wejście do kompleksu było stosunkowo łatwe, potem wszystko trafił szlag...
Powitał ich mrok, nienaturalny mrok którego nie była w stanie przebić ani noktowizja ani wizjery impulsowe. Poruszali się powoli, latarki wysiadły, podobnie jak gogle. Remyes odpalił racę, i właśnie wtedy to zobaczyli, puste zbielałe już oczy marsjańskiego żołdaka nabitego na widły ładownika. Przez kompanię przeszło kilka przekleństw, zapaliły się kolejne dwie race.
- Volk Wayat Zane, zabezpieczcie ten obszar na wypadek gdybyśmy potrzebowali ognia zaporowego.
- Tajest szefie. – odpowiedziała trójka oddelegowanych żołnierzy, zostali tam patrząc jak światło rac niknie w głębi kompleksu. Po chwili jedyny dźwięk jaki pozostał to syk racy. Spojrzeli po sobie, trójka żółtodziobów która jedyne co potrafiła to się wspinać i polować w górach Akivo.
- To co robimy? Nie za bardzo mamy czego pilnować, chyba że liczymy tą tam dekorację ładownika. – Zane wskazał lufą karabinka na zwłoki marsjanina.
- Coś mi tu wali na kilometr, jeszcze dwa dni temu przysłali tu kanonierkę ze wsparciem. Zdjęcia satelitarne pokazywały stałe patrole i mały garnizon, a jedyne co widzieliśmy z tych sił to te zwłoki. – rzucił Wayat podchodząc do jednej ze skrzynek na broń, pozostała dwójka zajęła się oglądaniem ciała. – Dziwne, nikt nie ruszał tych skrzyń. Są wciąż zapieczętowane. Volk! Masz jeszcze tą mieszankę?
- Herbatę czy pastę termitową?
- Termin, herbatą tego nie przepalę.
- Po kiego ci zawartość tej skrzynki?
- Rafinowany kiryt, w sztabkach, tak przynajmniej sądzę po oznaczeniach.
- Trzymaj – podała mu pastę którą wysmarował boki pokrywy, po czym ją odpalił. Oślepiający blask terminu oświetlił otoczenie na chwilę, dość długo by dostrzegli kolejne ciała. Każde należące do marsjańskich wojskowych, oderwane części ciał, ślady czegoś co wyglądało jak kwas. Coś tu było nie tak, i to bardzo. Otworzyli skrzynkę, a ich oczom, zgodnie z podejrzeniem Willa, równe rzędy mieniących się niemal diamentowym blaskiem sztabek opalizującego metalu. – Ile damy radę schować w mundurach?
- Po tyrzy sztaby w kieszeniach po sprzęcie wspinaczkowym, po jednej na kieszeń magazynkową. Plus tyle ile damy radę upchnąć pod kamizelki. Starczy do emerytury i na kolejne dwieście lat.
- Zostawcie mi kilka.
- Luz, zdejmij zwłoki ze skrzynek obok i możesz sobie prać je w całości.
- I to mi pasuje. – Zane zabrał się do zdejmowania trupa z pobliskiej skrzynki gdy zobaczył coś w pomieszczeniu, pojedynczy blado błękitny okrąg, niczym oko mroku wpatrujące się w nich. Wtedy właśnie rozległy się strzały i krzyki reszty oddziału. Spojrzeli w kierunku w którym zniknął oddział, huk i błyski zbliżały się. Po chwili zobaczyli, Gates i Remyes ciągnęli za sobą rannego McMorgana który pruł w mrok za nimi. I w coś trafiał. Nawet nie dostrzegli jak przez zwłoki obok nich przeszedł fioletowy impuls energetyczny, błąd który Zane przypłacił życiem. Jedno z zreanimowanych ciał rzuciło się na niego i rozerwało na strzępy, krzyki, tylko to było słychać.
- Sierżancie, zostawcie mnie! Spowolnię ich biegnijcie!
- Nie ma mowy Morgan! Damy radę.
- Gówno prawda, zostaw mi detonator. Zabiorę tych skurwieli ze sobą.
- Dobra! Remyes spieprzamy.
- Wy dwaj, biegiem! Zaraz pieprznie tu cholerna atomówka!
Detonacja rozsadziła zarówno centrum dowodzenia, jak i kompleks jaskiń na którym go zbudowano. Nic nie miało prawa tego przetrwać. Czwórka ocalałych patrzyła jak zbocze góry się osuwa a wraz z nim szkło które zostało po eksplozji. Cokolwiek się tam działo, było już historią. Wszyscy poczuli ten sam rozdzierający ich umysły ból, a razem z nim rozbrzmiały głosy niczym zgrzyt metalu o metal.
-Czas ich istnienia dobiega końca, porzucone zwierzątka Ynxian zostaną starte na proch gdy powrócimy.
- Szkodniki zniszczyły nadajnik, flota nie została przebudzona w pełni.
- Pół millenium to dopuszczalne opóźnienie, w końcu powrócimy. A galaktyka znów będzie nasza.
Gdy ból ustał zobaczyli jak z osuwiska wystrzelił promień światła, odkrywając resztki ciała czegoś... czego nigdy nie widzieli.
CZYTASZ
Duchy Kellan Secundus
Ciencia Ficción„Przez zimne i gwieździste niebo płyniemy, W chłodzie kosmicznej pustki nie przeminiemy, Ze Smoczej Kuźni w podróż wyruszyliśmy, W nadświetlnych okrętach zagładę przetrwaliśmy" Pieśń robocza Wędrownej Floty Czerwonego Słońca Rok 2537, trwająca ponad...