Nienawidzę poniedziałków. I wuefu. I siatkar.

42 7 44
                                    

[Nota:
Drogie humany i siatkary,
Jest pośród was wiele wartościowych jednostek posiadających rozum i godność człowieka. Zapewniam, darzę je głębokim szacunkiem i wierzę, że właśnie do tej grupy się zaliczasz drogi czytelniku.
Ale część z was to musi się ogarnąć.]

***

Plan lekcji układał sam szatan. Będąc dokładnym, fizyk i dwie polonistki, ale wychodzi na to samo.

Kto (oprócz dyrekcji) dał im prawo, by skazać bezbronnych uczniów na rozpoczynanie tygodnia o nieboskiej godzinie ósmej rano dwoma pełnymi bólu i cierpienia godzinami wuefu i to łączonego z humanami? A potem polski, historia, inne bezużyteczne lekcje z małym światełkiem w tunelu jakim była matematyka, ale o godzinie piętnastej, gdy zarówno klasa, jak i nauczyciel nie marzyli już o niczym, oprócz ucieczki gdzieś daleko, daleko w Bieszczady. Koszmar matfiza.

Łatwo się domyśleć, jak w poniedziałki wyglądała frekwencja mojej klasy.

Wszyscy albo nagle chorowali, albo poskręcali kostki w weekend albo pies im umarł albo wprost pisali na grupie klasowej, że kac morderca nie ma serca, ale było warto, bo wspomnienia są bezcenne.

Nie ja. Moje wspomnienia łatwo było wycenić i to na niskie kwoty. W końcu miałam do zaoferowania jedynie przepychanie się w autobusie i dostanie po głowie cudzym plecakiem podczas zmiany obuwia w szkolnym holu. Wszystko przez ziemskie wcielenie złośliwości i sadyzmu, zwane moją babcią, która konsekwentnie odmawiała udzielenia łaski wypisania zwolnienia.

Z babcią nie było polemiki. Twierdziła, że miesiączka to nie choroba, tak samo jak przeziębienie. W stanie podgorączkowym stwierdziła, że wydziwiam. Ona w moim wieku musiała wstawać o czwartej rano, potem iść pieszo 10 kilometrów przez błoto i była za to wdzięczna, bo alternatywę stanowiło kopanie rowów.

Zaraziłam wtedy pół klasy. Sama chodziłam cały tydzień, umierając w środku.

Już nawet nie próbowałam chorować, nie chciałam pakować się w tę gehennę. Wolałam po cichu wymknąć się rano przed przebudzeniem babci i chwilę poszlajać się po okolicy przed przyjazdem napakowanego autobusu.

No więc, 3 minuty przed dzwonkiem, wchodzę do komnaty tortur: szatni która ostatni remont spotkała nie później niż za czasów denominacji walutowej. Farba olejna złażąca ze ścian, odpadający tynk, odłamane metalowe wieszaki i okno sklejone srebrną taśmą. Ot, polska szkoła.

No i ten zapach. Hmm, aż zachęca do zaciągnięcia się. Niby pierwsza lekcja, ale jak wspominałam, okno trzyma się na słowie honoru woźnej, więc żadne przewietrzenie nie wchodziło w grę. W powietrzu mieszała się zatem woń potu, zgniłych skarpetek i tysiąca gryzących się ze sobą perfum, które osobno drażniły, a wspólnie wywoływały odruch wymiotny.

Weszłam do środka tonąc w tej kakofoni aromatów, zobaczyć czy mam szanse raz w życiu przebrać się w cywilizowanych warunkach, ale oczywiście, humany już się rozpanoszyły.

Koło tuzina dziewczyn rozwaliło się na wszystkich ławkach, szczebiocąc i piszcząc, bezwstydnie latając po całej szatni w samych stanikach, bo po co się spieszyć z założeniem bluzki? Po co też złożyć ubrania, albo postawić plecak na ziemi, zamiast na ławce?

Nawet nie chciało mi się między nimi przepychać. Lepsze miejsce nie było warte ceny słuchania chichotów i dziesięciu różnych rozmów jednocześnie, w które nie byłam ani trochę zaangażowana. Zajęłam swoje standardowe miejsce na ławce przed drzwiami. Kiwnęłam głową Sarze, która ledwie poderwała oczy znad komórki.

- Nikogo więcej od nas? - spytałam, rzucając na ziemię worek ze strojem.

- Trochę chłopaków, ale na dziewczynę żadną bym nie liczyła. Chyba, że Kaja.

Cierpienia młodej ArletyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz