nie wiem jak wy, ale ja nie znoszę przeprowadzek. od dziecka żyjemy na walizkach, a kiedy tylko zadomowiliśmy się w karolinie południowej, moi rodzice zdecydowali, że po 25 latach małżeństwa jednak do siebie nie pasują i dali ponieść się hormonom w czasie tego trudnego kryzysu wieku średniego. tak wylądowałam tutaj, pół mapy dalej w waszyngtonie, a moja mama nawet serwetki ma spakowane w jakimś kartonie.
nie mam rodzeństwa i nigdy nie narzekałam na jego brak. perspektywa małego, wrzeszczącego i robiącego kupę dosłownie wszędzie dziecka nie była moją ulubioną, więc kiedy tylko (przed kryzysem wieku średniego) moi rodzice wkraczali na ten temat, robiłam zamek z poduszek i siedziałam tam przez trzy dni, do póki stan wojenny nie ucichł, a ja nie czułam się bezpieczna, kochana i z poczuciem, że mają tylko mnie. wy nazwiecie to zazdrością, a ja strachem przed utratą autorytetów. nigdy nie byłam też tą dziewczyną w szkole, która była chodzącym patykiem z idealnymi genami i wrodzoną wredotą, która ma aspiracje do zostania światowej klasy i sławy modelką. nie byłam szarą myszką z gigantycznymi okularami i niemiłosiernym trądzikiem, z którego wszyscy się śmiali. nie byłam nikim ponad poprzeczkę, ani poniżej niej, chociaż nie popieram "normy piękna", która obowiązuje w tym kraju, na tej planecie i w tej galaktyce. byłam mellie grand, dziewczyną o ciemnobrązowych oczach i tonie czarnych ubrań, która nie lubi swoich nóg i słucha arctic monkeys zamiast zastanawiać się nad swoim życiem lub podejmować ważne decyzje. taka już jestem.
mama siedziała na kanapie z lampką wina w ręce. butelkę położyła na jednym z pudeł jako prowizoryczny stolik. właśnie w takich momentach wolałabym być nieczuła, nienawidzę patrzeć jak siada patrząc w pustą przestrzeń niezależnie od pory dnia. i choć w głębi duszy wiem, że myśli o nim, mam cichą nadzieję, że zastanawia się gdzie położyć wazon, który dostała od babci na święta, chciałabym, żeby zapomniała.
- mellie, słońce, zrób sobie przerwę. - powiedziała odstawiając kieliszek na "stolik" - jest poniedziałek rano, wypakowanie może poczekać. kiedy byłam mała zawsze we dwie w poniedziałek przed szkołą chodziłyśmy do brown sugar custom cakes, tak na osłodę dnia. ja kupowałam różowego pączka, a ona ciastko w syropie klonowym i odtłuszczone latte z podwójną pianką. potem odprowadzała mnie na lekcje i szła do biura.
- może skoczysz kupić nam coś na śniadanie? zaczynać pracę bez najważniejszego posiłku dnia nie jest dobrze dzieciaku - uśmiechnęła się złośliwie wiedząc, że nienawidzę tego przezwiska i rzuciła we mnie swoją torebką, która stała obok. co z tego, że ledwo znasz okolicę, wyjdź po śniadanie w poniedziałkowy poranek! to taki genialny pomysł.
mimo wszystko, doceniłam fakt, że wysila się na zjedzenie ze mną śniadania, więc ubrałam dużą bordową bluzę i czarne jeansy, żeby wyglądać jak człowiek. z torebki mamy wzięłam tylko jej portfel i przepakowałam go do swojej. bardziej pasowała, nie oceniajcie moich życiowych wyborów.
wprawdzie droga do candy confectionery nie zajęła mi zbyt wiele czasu, to kolejka w niej była ogromna. wyglądało jakby o 8 rano cały waszyngton zbierał się na cukierniane posiedzenie. wszystki stołki wzdłuż niebotycznie długiego blatu były zajęte, a wąż ludzi (kolejka) ledwo mieściła się w budynku. nie straciłam zapału, ja naprawdę chcę zjeść coś słodkiego i nawet csi mi w tym nie przeszkodzi. stałam tak przez kolejne pięć minut, kiedy zdecydowałam się na słuchawki. blink 182 z rana to dobry pomysł, zwłaszcza z perspektywą długiego czekania.
kiedy wreszcie dostałam swoje upragnione zamówienie ( 4 różowe pączki, 4 ciastka w syropie klonowym i odtłuszczoną latte z podwójną pianką - nie planuję stać tak codziennie, mikrofalówka od dzisiaj to mój dobry przyjaciel) wyszłam z tego zatłoczonego miejsca, żeby wrócić do domu. dwie przecznice szłam chodnikiem praktycznie sama (no dobrze, nie sama, tutaj zawsze jest ruch, ale tym razem, był niewielki, nawet znośny) i zastanawiałam się jakim sposobem w pół godziny liczba ludzi na ulicy może się tak zmienić, to kolejne dwie były już bardziej zaludnione. praktycznie przed wejściem do domu telefon zaczął mi wibrować,pudełko ze słodkościami przełożyłam do tej samej ręki co kawa, tylko wyżej i kompletnie przestałam uważać, przez co chwilę później miałam z kimś bliskie spotkanie.
- o mój boże, przeprasza, kompletnie cię nie zauważyłam - jeden z moich różowych pączków wylądował na jego bluzie, lukrem do materiału, przez co powstała plama, przy tym wszystkim spadł mi telefon i słuchawki teraz zwisały mi z ucha ale miałam to gdzieś, bo koleś, na którego wpadłam był... nie wiem nawet jak go sklasyfikować. - możesz wziąć sobie nowego pączka w ramach przeprosin.
- nie wiem czy to wyczyści moją ulubioną bluzę.
- ale na pewno dobrze smakuje i dostarcza endorfiny - uśmiechnęłam się przepraszająco - to moje ulubione, więc jeśli chcę się nimi podzielić, powinieneś korzystać z oferty.
tym razem to on uśmiechnął się uroczo i wziął sobie z pudełka MOJEGO pączka, co przeżyłam z bólem. ale halo! zasługuję na pochwałę.
- dziękuję ... - zawahał się nie znając imienia, które można wpisać w lukę.
- mellie, nie ma za co... - zrobiłam dosłownie to samo co skutkowało cichym chichotem. oh mój boże, jaki on ma cudowny śmiech.
- luke - skinęłam głową - mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy mellie od różowych pączków.
poszedł w swoją stronę, a ja do dom. poważnie zaczęłam się zastanawiać czy blink-182 grające głośno w słuchawkach i pączki w poniedziałkowy poranek były dobrym pomysłem.
_______________
hi there!
witam was w mojej nowej pracy. długo zastanawiałam się nad obsadą, i olśnienia dostałam praktycznie godzinę temu przeglądając tumblr. mam nadzieję, że się wam spodoba.
dziękuję za okładkę. ily pingwinku x
all my love
m
CZYTASZ
bad ideas ➡️ hemmings
Fanfictionmoże głośna muzyka i pączki w poniedziałkowy poranek to nie był dobry pomysł? w którym mellie opisuje złe pomysły, a luke ma ulubioną bluzę poplamioną lukrem. (writing without capital letters) lipiec/sierpień 2015 moaninglucas