wszyscy usiedliśmy do stołu w salonie, mama i liz rozgadały się w najlepsze na temat jacy to faceci są okrutni i, że wszyscy są tacy sami, po czym zaczęły chwalić luka od brudnej bluzy i mówić, że broń panie boże on taki nie będzie. swoją drogą luke to całkiem fajne imię. mój kalkulator nazywa się tak samo.- a ty mellie? jak tam twój chłopak? - typowe pytanie każdej mamy, babci, cioci, wujka, psa, dziadka musiało być zadane - jakieś plany? studia?
- planuję iść na california university kiedy tylko skończę liceum - próbowałam zsunąć zasłonę milczenia na moje jakże żywe życie uczuciowe, ale ten wzrok na twarzach wszystkich tam obecnych był tak wyczekujący, że poddałam się sile perswazji - wszyscy moi znajomi zostali w karolinie, łącznie z tymi, no wiece, bliższymi.
- to znaczy, że podkłuciliście się przed wyjazdem? czy po prostu rozstaliście się w spokoju? - liz nie dawała za wygraną, ale była tak uroczą kobietą, że nawet nie miałam jej tego za złe.
- jack nie chciał, żebym wyjeżdżała, a ja nie miałam wyboru i tak wyszło- zapadła cisza - ale wcale nie żałuję, to nie był zbyt udany związek jeśli mam być szczera.
potem tematy rozmowy przeszły na rogera federrera i amelie wzdychała mniej więcej co dwie sekundy, więc odwróciłam się do luka i patrzyłam jak podśmiewuje się ze swojej rodzicielki.
- a ty luke? masz jakieś plany? - zapytałam desperacko pragnąc zacząć rozmowę i nie wyglądać przy tym jak wariatka.
- chcę być muzykiem, jeździć po świecie, grać na gitarze i mieć tłumek dziewcząt przy sobie.
- dość wyszukane zajęcie- mruknęłam pod nosem - a oprócz tego? jakby no wiesz, nie wyszło z bycie gwiazdą rocka?
- nie wiem, zawsze mogę mieszkać u mamy - nie wiedziałam, że powinnam zaśmiać się, czy mentalnie rozpłakać się na to wyznanie.
nastąpiła ta chwila niezręcznej ciszy, kiedy słyszy się tylko świerszcze, ale w naszym przypadku, obie rodzicielki szczebiotały sobie wesoło na temat tenisistów i tego jak wielkie mają rakiety. niezapomniane doznania, naprawdę. luke od brudnej bluzy przyglądał mi się uporczywie a ja nie wiedziałam co zrobić z własnymi oczami, wiec patrzyłam się w swój talerz zdecydowanie dłużej niż powinnam. chyba nawet liz to zauważyła bo trzepnęła chłopaka (ale tak wiecie, dyskretnie) w nogę,a on prawie użył tego znanego nam wszystkim krzyko-szeptu, do karcenia albo wołania o pomoc na sprawdzianie. spojrzała na niego z politowaniem, słodki jezu, liz potrafi być terrorystką.
- czym zajmowałaś się w karolinie, mellie? ambitne pytanie, przyznaję.
- głównie szkoła, pisałam kiedyś do szkolnej gazetki, a potem skończyłam szkołę, a ty? czym zajmujesz się w waszyngtonie?
luke, pogromca różowych pączków przeczesał swoimi niebotycznie długimi paluchami włosy i zaśmiał się, jakbym właśnie weszła na temat, który nie dość, że jest jego ulubionym, to jeszcze doskonale się na nim zna. brawo mellie, wpakowałaś się w słuchanie nadchodzącego (w zamyśle bardzo długiego) monologu. fantastycznie.
- pracuję w sklepie muzycznym, wiesz, takim z gitarami w ogóle. szef jest ojcem mojego znajomego, wiec to taki rodzinny biznes. john jest genialny, nauczył mnie wszystkiego co umiem - a co umiesz niszczycielu poniedziałkowych pączków? - no i planuje studia.
- mellie też, na jaki kierunek się wybierasz luke? - moja mama włączyła się do rozmowy, wygląda na to, że wszystkie profile, przody i tyły rogera federrera. amelie doskonale wiedziała kiedy włączyć się do rozmowy, co ja mówię, ona nie potrzebowała szklanki przy drzwiach, żeby doskonale słyszeć to, co mówiłeś w kącie swojego własnego pokoju dwa metry od wejścia do niego ściszonym szeptem. to jej super moc.
- namawiam go na medycynę, wiesz amelie, to świetny zawód, w dzisiejszych czasach potrzebujemy dobrych lekarzy, kto wie, że mój synek wynajdzie lek na raka.
luke prychnął a ja starałam się nie wybuchnąć śmiechem. nie, że jestem nieuprzejma, tylko nie wygląda mi na tego który potrafi rozróżnić kwas siarkowy sześć od wody. dobra, to było nieuprzejme.
- nienawidzę chemii mamo - ha! mówiłam! - matmy zresztą też.
liz popatrzyła na niego z ukosa, zaczyna się.
- to taki rodzaj buntu, mówi, że nie lubi matematyki, bo ja jej uczę, niewdzięczne dziecko. popatrzyłam na luka, a on wyglądał, jakby właśnie usłyszał świetny żart.
- nie mamo, to nie moja wina, że mam takie geny.
- czy ty to słyszałaś amelie? faceci, faceci to takie paskudne kreatury, zero wdzięczności. przez dziesięć godzin cie rodziłam, okazałbyś trochę szacunku dla matki lucas - liz była oburzona, a ja rozbawiona, spojrzała na telefon - no cóż, dziękujemy za zaproszenie na kolację i miło spędzony wieczór, ale wygląda na to, że ja i mój niewdzięczny syn musimy już iść.
wszyscy wstaliśmy od stołu, liz i mama żegnały się w przedpokoju, a luke i ja staliśmy za nimi, trochę wycofani i pochłonięci jakąś małą rozmówką.
- może chciałabyś pójść ze mną jutro na pączki? może tym razem mnie nie ubrudzisz - bardzo śmieszne, ale propozycja muszę przyznać kusząca, niech tylko dziewica maryja chroni mnie przed mówieniem tego nagłos - będę o ciebie o 12, pasuje ci?
kiwnęłam tylko głową, nie zdążyłam zrobić nic więcej, bo usłyszeliśmy liz z przedpokoju
- lucas! idziemy!
CZYTASZ
bad ideas ➡️ hemmings
Fanfictionmoże głośna muzyka i pączki w poniedziałkowy poranek to nie był dobry pomysł? w którym mellie opisuje złe pomysły, a luke ma ulubioną bluzę poplamioną lukrem. (writing without capital letters) lipiec/sierpień 2015 moaninglucas