przy domu byłam po jakiś dwóch minutach od moich zastanowień. zadzwoniłam dzwonkiem, bo ręce miałam zajęte, a poza tym zapomniałam kluczy więc szukanie ich byłoby bezsensu. mama otworzyła mi wcześniej krzycząc na pół domu typowo amerykańskie "już idę" po czym wlokła się jeszcze pięć minut.
- co zajęło ci tak długo, kochanie? - zapytała ciut zmartwiona, ale kiedy zobaczyła porozwalane ciastka w pudełku i moją minę zaczęła śmiać się gromkim, ciepłym śmiechem, który powinien mnie irytować, ale to był jeden z tych rzadkich ostatnio momentów, kiedy coś ją szczerze rozbawiło, więc nawet jeśli ja byłam tego powodem.
- przyznaj się, co zrobiłaś? - weszłyśmy do kuchni, a mama włączyła czajnik na moją herbatę i patrzyła na mnie wyczekującym wzrokiem, jakby właśnie czekała na relację z wimbledonu, kiedy roger federer (jej długoletni crush) go wygrywał, czy jakoś tak. usiadłam na wysokim stołku i wyciągnęłam swojego pączka z zamiarem zjedzenia go, kiedy moja rodzicielka brutalnie wyrwała mi go z ręki.
- ej! to moje!
- nie ma gadania, nie ma jedzenia, prosta sprawa - powiedziała zalewając herbatę - no już, czekam.
zrezygnowana westchnęłam, mogę powiedzieć jej jak się zbłaźniłam, albo odzyskać niebiańskie ciastko. w perspektywie kolejnych minut zdecydowanie byłam za tym drugim. w końcu pewnie nigdy więcej go nie spotkam, prawda?
- jakieś dwadzieścia metrów od domu wpadłam na chłopaka. - i na tym chciałam zakończyć swoje wyjaśnienia.
- i co? wiesz ile ludzi w tym mieście codziennie na siebie wpada? to normalne - prychnęła i schyliła się do szafki. do końca lipca musimy wszystko wypakować, życie z kartonami wykańcza mnie psychicznie.
- ugh, to nie był chłopak z serii 'wpadłam-na-ciebie-ale-mi-się-nie-podobasz-pa'. to i tak nic nie zmienia bo prawdopodobnie nigdy więcej go nie spotkam, prawda? - to wydawało się logiczne, nie spotyka się takich ludzi po raz kolejny, chyba, że w filmach, ale to się nie liczy. nie jestem nawet pewna, czy ludzie, którzy tworzą filmy wiedzą jak wygląda życie. - tak czy inaczej chciałam zjeść śniadanie, więc może raczysz oddać mi moją własność?
- masz jeszcze jednego.
- a ty cztery! nie lubię syropu klonowego mamo. - wzięłam z blatu swoją herbatę i pączka, którego odłożyła dosłownie sekundę temu.
- musisz kogoś poznać - nie byłam pewna czy to stwierdzenie czy jedna z jej zawiłych wizji lepszego życia z rogerem federerem gdzieś na fiji - dlatego zaprosiłam sąsiadów na kolację, podobno sąsiadka ma syna w twoim wieku, może się zaprzyjaźnicie, czy coś. - usiadła - w każdym razie, powinnaś pojechać na jakieś zakupy, większość twoich rzeczy jeszcze nie dotarła, obie nie chcemy, żebyś była w dresach, to byłoby dziwne.
przewróciłam oczami, gdyby nie wasze głupie hormony, moje rzeczy nadal byłyby w karolinie południowej a nie gdzieś w połowie drogi. nie miałam najmniejszej ochoty na poznawanie nowych ludzi, na pewno nie w poniedziałek.
- muszę jechać do biura, wiesz, że przeniesienie się do filii w waszyngtonie kosztowało mnie wiele wysiłku jak na szefa - wzięła kluczyki i wrzuciła je do torby biorąc ciastko w syropie klonowym i swoją kawę do ręki - mark zatankował twój samochód, możesz spokojnie nim pojechać.
posłała jeszcze tylko cyber całusa i wyszła. moja mama, amelie grand była założycielką jednej z największych kancelarii prawniczych w stanach. pracowała na to bardzo ciężko i kocha swoją firmę jakby była jej drugim dzieckiem. wprawdzie wyżywała raczej na mnie niż na niej, ale mimo wszystko to rozumiałam, to było też moje powołanie i kiedyś to wszystko miało być moje. zachłanny punkt widzenia.
niechętnie wypakowałam się z domu (nawet nie zjadłam śniadania!) do samochodu. chwała temu magicznemu panu za wymyślenie gps bo inaczej, przysięgam na boga, nie dotarłabym tam za żadne skarby. względnie rano korki były do wytrzymania, nawet płynne. oczywiście w karolinie było zawsze mniej ludzi. wydawała się bardziej rodzinna a tutaj jest... inaczej. jak tak wygląda d.c to ja nie chce wiedzieć jaki jest nowy jork. droga trwała jakieś 20 minut licząc wszystkie moje zabłądzenia i zbaczanie z drogi (przypadkowe oczywiście). union station miało gigantyczny parking przez co miejsce znalazłam dość szybko. teraz wystarczyło się tylko mentalnie przygotować na szukanie 'tego czegoś'.
nie zrozumcie mnie źle, lubię zakupy, ale dzisiaj miałam wszystko gdzieś, chciałam spać i nie wychodzić z łóżka tak długo, jak tylko się da, dopóki netflix działa. tak więc czułam tak wewnętrznie, że to będzie męka.
pozwólcie, że ominę ten nieprzyjemny (jak na dzisiaj) proces szukania ciuchów (i obuwia rzecz jasna) i po prostu przejdę do efektów. kupiłam kilka czarnych spodni i spodenek, bluzeczki z nadrukami, trzy pary sportowych butów i sandałki na niebotycznie dziwnym obcasie (właściwie to traperowej platformie), a na tą nieszczęsną kolację spódniczkę w kratkę i biały sweterek.
była 16:18, amelie na pewno była jeszcze w pracy, ale ktoś musiał jeszcze ogarnąć pudła leżące na schodach, reszta była uprzątnięta. tak więc wróciłam do domu przed masakrycznymi korkami (jak dobrze, że pracują do 17) i zaczęłam zanosić te wszystkie popakowane rzeczy, które swoją drogą nie były nawet moje do pokoju gościnnego.
mama była tuż po w pół do piątej z masą jedzenia z francuskiej knajpki niedaleko jej pracy i zaczęła wyjmować nakrycia stołu i zastawę, żeby wszystko było po bożemu, czyli perfekcyjnie. miała taką małą manię na punkcie pierwszego wrażenia, które wywierasz na człowieku. masz tylko jedną szansę i jak ją zmarnujesz, to już cię raczej nie polubi.
przebrane i gotowe czekałyśmy na sąsiadów w salonie. nie byłam szczerze zainteresowana rzekomym synem ani jego mamą. nie byłam zainteresowana tym jak to będzie przebiegać, po prostu nie chciałam tego przechodzić, ale dzwonek do drzwi potrafi być okrutny.
- ja otworzę - powiedziałam szybko wstając.
za drzwiami stała blondynka a jeszcze za nią chłopak, ale przez wizjer ciężko było mi cokolwiek zobaczyć. pośpiesznie otworzyłam drzwi.
- oh, witaj, bardzo miło mi cię poznać, ty musisz być mellie - blond pani uścisnęła mnie mocno i wszła głębiej, tak samo zrobiłabym ja gdybym nie usłyszała drugiego gościa.
- ze mną się nie przywitasz, mellie od różowych pączków?
cholera. ta kolacja na pewno nie była dobrym pomysłem. choleracholeracholeracholera.
________________
hi there!
chcę się tylko przywitać i poprosić bardzo ładnie o gwiazdeczki i komentarze.
jak myślicie, co się stanie?
all my love
m
CZYTASZ
bad ideas ➡️ hemmings
Fanfictionmoże głośna muzyka i pączki w poniedziałkowy poranek to nie był dobry pomysł? w którym mellie opisuje złe pomysły, a luke ma ulubioną bluzę poplamioną lukrem. (writing without capital letters) lipiec/sierpień 2015 moaninglucas