Niegdyś myślałem, że niebo jest jedynie wymysłem religijnych opowieści. Rajska utopia, do której w podzięce za wszystkie trudy prowadzi nas nasze życie, ale przekonałem się na własnej skórze, jak dalekie od prawdy jest to stwierdzenie. Niebo, było miejscem na ziemi. Miejscem, w którym rośliny wyrażały swoją wdzięczność kwitnąc całą paletą barw. Miejscem, w którym spoglądając w oczy zwierzęciu, widziało się w nich bezgraniczną czystość i szczerość. Miejscem, w którym horyzont w czasie zachodu słońca wyglądał, jakby powstał spod rąk samego mistrza. Miejscem, w którym matka natura ukazywała swoją spokojną i burzliwą stronę, jakby na wszystkie możliwe sposoby broniła się przed jej okiełznaniem. Miejscem, w którym byłeś ty – jedyna osoba, która sprawiała, że miłość okazywała się wręcz namacalnym zjawiskiem. Byłeś, niczym przewodnik, którego los postawił na mojej drodze, by otworzył mi oczy.
Zanim się pojawiłeś, byłem ślepcem.
Bezmyślną istotą, bezgranicznie zadufaną w sobie, dla której liczyły się jedynie luksusowe imprezy, drogie samochody i ubrania od najgłośniejszych nazwisk w świecie mody. Potworem, dla którego pokaźna suma pieniędzy była cenniejsza niż ludzkie życie. Były dni, w których przypominając sobie starego siebie, miałem ochotę splunąć w lustrzane odbicie by pokazać jak bardzo nim gardzę, ale tamten drugi ja odszedł już dawno. Pożegnałem go, niczym starego przyjaciela, który niegdyś był mi bliski, a którego już nigdy nie chcę spotkać na swojej drodze, bo wyrządził mi za dużo krzywdy.
Gdy byłem młodszy, nie rozumiałem stwierdzenia, że miłość zmienia człowieka. Samo to uczucie było dla mnie niezrozumiałe, ustawione wysoko na piedestale tych najpotężniejszych, jakby miało w sobie magiczną moc. Uznawałem je wręcz za przereklamowane, do czasu, aż jego płomień nie zapłonął we mnie z taką siłą, że wypalał od środka wszystkie złe cechy, które wykreowały się w mojej osobowości na przestrzeni lat. Nim się zorientowałem, było już po wszystkim. Twoje życie stało się dla mnie cenniejsze niż moje własne. Twa krzywda bolała bardziej niż ta wymierzona w moją stronę. Każdy Twój oddech wypełniał moje płuca, jakbyśmy byli jednością.
Nasz początek był trudny zanim powstało z niego coś pięknego, nieskazitelnego. Byliśmy niczym paskudna larwa zawinięta w kokon, by w końcu zamienić się w zapierającego dech w piersiach motyla. Ciemna chmura, która skrywa za sobą kojące promienie słońca.
Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, a ja przyjechałem przekonany, że ubiję najlepszy interes swojego życia, nie spodziewałem się, że to stwierdzenie nie będzie nawet bliskie jego materialnego znaczenia.
Zakląłem pod nosem spoglądając w dół na swoje buty. Skrzywiłem się widząc, że para, która niedawno dołączyła do mojej kolekcji, pokryta jest cienką warstwą suchej ziemi, po której teraz musiałem kroczyć, by dotrzeć do swojego celu. Nienawidziłem wsi. Powtarzałem to, niczym mantrę w swojej głowie, odkąd tylko wylądowałem w tym miejscu. Gdyby nie fakt, że moja wizyta tutaj łączyła się z pokaźnym zyskiem dla firmy i ubiciem wręcz historycznego w mojej karierze interesu, uciekłbym stąd w tej samej minucie, w której się tutaj pojawiłem.
Farma, do której zmierzałem znajdowała się na końcu krętej, szosowej drogi, na którą taksówkarz nie chciał wjeżdżać, więc ostatnie kilkaset metrów musiałem przejść pieszo. Jak na złość, słońce dzisiejszego dnia, dalekie było od nieśmiałego, dlatego odmówiło chowania się za jakąkolwiek chmurą. Czarny garnitur, który zdecydowałem się dzisiaj ubrać zaczynał się kleić do mojego ciała, jakby zrobiony był z lateksu, co dodatkowo sprawiało, że z każdym krokiem miałem ochotę zacząć krzyczeć. Chciałem wyglądać w stu procentach profesjonalnie, a coś czułem, że gdy dotrę na miejsce, będę jedynie marną imitację biznesmena, który przyszedł rozmawiać o poważnych sumach.
CZYTASZ
VANILLA BOURBON | WooSan - SHORT SERIES - FINISHED
FanfictionOkadzałeś mój temperament swoją autentycznością, raczyłeś me oczy naturalnym pięknem i pozostawiłeś na mych ustach ostry posmak Bourbon'u, zakończony subtelną nutą wanilii.