I

57 10 36
                                    

- Matka miała trzech synów.

Takimi słowami zaczynały się legendy w górach. Niezależnie od tego czy opowiadały o bogach, o szepczących królach z równiny, ludziach z nieba, zmarłych albo przepowiedzianych bohaterach, pierwsze zdanie prawie zawsze brzmiało właśnie tak.

Matka miała trzech synów - powtarzane przez wieki różnymi ustami stało się magią, którą Lugia czuła zawsze kiedy miała te słowa na języku.

- Matka miała trzech synów - mówiła ojcu co wieczór przed snem. On sam wyglądał jak brodaty olbrzym, który zabłądził między jedną historią a drugą, czekając aż usłyszy tę właściwą i znajdzie drogę do domu. Opowiadała mu więc stare i nowe legendy, historie podsłuchane u kupców, plotki. Oboje wiedzieli, że powinno być na odwrót, to rodzice opowiadali bajki dzieciom, ale nie obchodziło ich to wcale. Bo to Lugię zawsze bardziej ciągnęło do opowieści. Świat wydawał się prostszy i stabilniejszy kiedy ubierała go w słowa.

Do nich odwołała się tego ranka kiedy nic nie było tak jak być powinno.

- Matka miała trzech synów - powiedziała, a jej zachrypnięty głos zawisł w powietrzu, jak niewidoczna bariera między nią a nieznanym.

To, patrzyło na Lugię z kąta, oplatając kolana pazurzastymi łapami. Oczy miało wielkie i pełne ciemności. Jego ciało zmieniało się nieustannie zupełnie jakby samo nie mogło się zdecydować czym jest. Dla niej zawsze było tym samym. Niebezpieczeństwem.

Zaraz po przebudzeniu znalazła To obok siebie, milczące i radośniejsze niż zazwyczaj. Nie zniknęło kiedy na próbę zamknęła oczy i znów je otworzyła. Patrzyło na nią i w szarym świetle poranka wydawało się jeszcze straszniejsze niż w mroku.

- Matka... - Opowieści mieszały się, słowa tańczyły w głowie dziewczynki zamiast grzecznie ustawić się w szeregu na języku. - Matka Ziemia, Yellandey miała trzech synów. - Gardło zapiekło ją, stawiając niespodziewany opór. - Powstali głęboko w jej sercu z uczuć, a ona tchnęła w nich życie.

Mówiła i czuła że to działa, zawsze działało. Słowa niosły ze sobą moc, która zbierała się wokoło, w powietrzu, w przedmiotach, roślinach, zwierzętach, w tym co widzialne i niewidzialne. Zbierała się i wprawiała świat w ruch.

Dziś jedyne co zdziałały to utrzymanie niechcianego gościa daleko. Stworzenie dalej wpatrywało się w nią z kąta. Nie mogło jej dosięgnąć, ale też nigdzie się nie wybierało.

Coś się zmieniło.

Lugia podniosła się i od razu zakręciło się jej w głowie, oddech uciekł na chwilę z małej piersi.

- Tato! - Usiłowała krzyknąć, ale wszystko na co zdołała się zdobyć to głośny syk. - Tato!

Cisza. Słyszała tylko bicie spłoszonego serca i charkot z gardła, kiedy próbowała wziąć oddech.

- TATO! - krzyknęła i zaniosła się bolesnym kaszlem.

To w kącie uśmiechnęło się szeroko i wymownie. Masz kłopoty - wydawało się mówić jej bez słów.

- Matka miała trzech synów. Najstarszy z nich, Rar, powstał z gorącej radości i pasji, które płonęły w niej kiedy budowała to wszystko czego można dotknąć. Każdy kolejny kamień i garść pyłu zbierały się w jej ramionach i wypełniały serce szczęściem, które zbierało się w jej łonie, a kiedy to było już tak pełne, że nic więcej nie mogło się w nim zmieścić szczęście buchnęło żywym ogniem.

Zsunęła stopy na zimną podłogę i zaskoczona zobaczyła wciąż świeże ślady błota. Odciski były małe i pozbawione wyraźnego kształtu. Zadrżała.

Wystarczyła chwila nieuwagi i To stanęło na patykowatych, długich nogach. Lugia szybko zrozumiała, że chciało zagrodzić jej drogę na korytarz.

- Rar urodził się w godzinie tworzenia i Yellandey była nim zachwycona, bo płonął złotym blaskiem szczęścia i życia. Uniosła go więc wysoko w ramionach i ułożyła na niebie żeby cały świat mógł się nim cieszyć. Tak narodziło się słońce, a razem z nim powstał ogień i świat myśli

Zrobiła mały krok, potem kolejny, w stronę zasłony, która oddzielała jej małą niszę od reszty domu. Drżała, nogi miała ciężkie i sztywne, każdy kolejny krok kosztował wiele, jednak czuła że nie ma wyboru. To nie podążyło za nią, ale wciąż śledziło każdy jej ruch.

- Tato!

Cisza.

Wyszedł do kuźni? Przecież nigdy nie robił tego bez pożegnania. Myśl o tym że mogło go nie być obok przerażała ją. Prawie nie pamiętała jak to jest kiedy go nie ma. Z tych pierwszych lat kiedy żyli rozdzieleni jedynym naprawdę wyraźnym wspomnieniem była matka. Matka, która też wydawała się urodzić w legendzie gdzie kobiety są piękne i skazane na straszne rzeczy. Lugia zapamiętała jej złote włosy, wielkie, mokre oczy i dźwięczny śmiech. Tamtego dnia kiedy zaprowadziła Lugię do domu ojca, patrzyła na córkę długo zupełnie jakby chciała ją pochłonąć. A kiedy w końcu spuściła wzrok, przyklękła i pocałowała dziewczynkę w czoło.

- Wrócę - szepnęła a potem odwróciła się na pięcie.

Tamtego dnia przestała być mamą a zaczęła Lueną z Dworzyszcza. Lugia nie do końca rozumiała czemu musiało się tak stać, ale tata twierdził że nie mieli wielkiego wyboru.

A teraz i jego nie było.

- Tato? - bardziej chrypiała niż wołała.

Dom był pusty i ciemny, obcy. Ściany wydawały się wyższe, cienie głębsze a cisza cięższa. To otrząsnęło się z niemocy i wędrowało w ślad za nią po pustych pokojach, kiedy bezskutecznie szukała czegokolwiek żywego w czterech ścianach.

Ojca nie było.

Musiał wyjść niedawno bo drzwi wejściowe zostawił uchylone i dziewczynka przeszyta nagłym strachem zatrzasnęła je szybko. Wyjrzała przez okno. Na ścieżce pod chatą zalegały ciemne plamy zabłoconych kałuż. Leżały tak odkąd przyszła odwilż, jakby same były już zmęczone czekaniem na wiosnę. Jej wzrok podążył dalej wzdłuż ścieżki w dół, do wioski. Chaty przypominały szare kamienie wzdłuż traktu. Całun zabrudzonej izolacji pozbawiał je wyraźnego kształtu, okiennice zatrzaśnięto, drzwi zaryglowano i tylko delikatne ruchy skrzydeł baterii słonecznych trzepoczących w poszukiwaniu słońca sugerowały, że ktoś tam wciąż żyje. Ponad nimi wznosiła się góra, masywna i ciemna dziś wydawała się groźna, podobna do Tego, więc dziewczynka szybko uciekła od niej spojrzeniem.

Zatrzymała je na domu wodza, wyższym o piętro od wszystkich innych. Tego dnia wydawał się jeszcze bardziej szary i opuszczony. Tam mama urodziła swojego pierwszego syna i Lugię. Przyszli do jej życia dokładnie w tej kolejności i zawsze już dokładnie tak rezydowali w jej sercu: chłopiec i dziewczynka. Oczy Lueny jaśniały wewnętrznym blaskiem gdy wspominała o synu. Dar od bogów - mówiła. Dar, który bogowie sobie zabrali. Bliźniak Lugii nie przeżył nawet tygodnia. Dostał gorączki i wszystkie te długie lata, marzenia, zmagania, radości i smutki choroba spopieliła w przeciągu zaledwie jednego dnia. Odszedł, zostawiając żywy, jasny obraz w sercach tych, z którymi się zetknął. Zostawił za sobą wysoki dom, który na zawsze miał już być jego, ale nie jej.

Dla Lugii wyraźne, żywe wspomnienia zaczęły się dopiero w dniu, kiedy ciężkie drzwi domu ojca zamknęły się za plecami Lueny z Dworzyszcza.

W domu ojca świat wydawał się uporządkowany i namacalny. Prawdziwszy niż mętne wspomnienia z tych pierwszych lat. Niestety było w nim też To. Było i potrafiło być ciche jeśli chciało. Tym razem nie usłyszała kiedy zakradło się jej za plecy. Dopiero kiedy usłyszała jego radosny głos zdała sobie sprawę jak źle jest.

- Kiedyś będziesz moja - wyszeptało jej czule do ucha.

Córka kowalaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz