Kaveh siedział w przytłaczającej ciszy salonu, gdzie każdy cień zdawał się przybierać na sile, oplatając jego duszę jak ciężki, wilgotny koc. Stosy rysunków, które niegdyś rozpalały jego serce i wyobraźnię, teraz leżały porozrzucane na stole, niczym wspomnienia lepszych czasów, które nigdy już nie miały powrócić. Ostatnie tygodnie, miesiące, może nawet lata, stopiły się w jedną, mętną plamę rzeczywistości. Psychotropy, które miały mu pomóc, sprawiały, że czuł się bardziej jak marionetka niż człowiek – zmęczony, otumaniony, niezdolny do odczuwania czegokolwiek poza wszechogarniającą apatią.
Z zamyślenia wyrwał go cichy dźwięk kroków. Al-Haitham podszedł do niego, a jego obecność, choć zawsze kojąca, teraz zdawała się przytłaczać Kaveha. Mężczyzna delikatnie położył dłoń na ramieniu ukochanego, jakby próbował przebić się przez ścianę zbudowaną z leków, zmęczenia i bólu.
— Kaveh... —
zaczął cicho Al-Haitham, jego głos miał w sobie nutę troski, ale też tęsknoty.
— Może spędzimy wieczór razem? Po prostu my dwoje... jak dawniej. —
Słowa Al-Haithama dotarły do Kaveha jak przez gęstą mgłę. Odwrócił się, patrząc na swojego narzeczonego z wyrazem twarzy, który łączył w sobie zmęczenie i niewysłowioną rezygnację.
— Nie mam ochoty —
jego głos był cichy, jakby wypowiedzenie tych kilku słów wymagało od niego całej energii, jaką jeszcze miał.
Al-Haitham usiadł obok niego, a jego dłoń przesunęła się na udo Kaveha. W dotyku tym była delikatność i pragnienie, ale Kaveh czuł, jak jego ciało napina się pod tym gestem.
— Ostatnio jesteśmy tak daleko od siebie... —
powiedział Al-Haitham, jego głos był teraz bardziej miękki, niemal błagalny.
— Chciałbym, żebyśmy byli bliżej, jak kiedyś... żebyśmy znowu byli sobą. —
Słowa te ugodziły Kaveha w serce. Wiedział, co Al-Haitham miał na myśli, ale nie potrafił odpowiedzieć na jego pragnienia. Jego ciało i umysł były jak martwe, niezdolne do odpowiedzi, jakiej Al-Haitham oczekiwał.
— Powiedziałem, że nie chcę! —
wybuchnął, zrywając się na równe nogi. Jego głos był ostrzejszy, niż zamierzał, a w sercu poczuł ukłucie winy. Z trudem łapał oddech, a w głowie miał chaos, który wzbierał na sile, jak burza gotowa do uderzenia.
— Kaveh, ja tylko... —
Al-Haitham próbował złapać go za rękę, ale Kaveh odsunął się gwałtownie, jego serce biło jak oszalałe.
— Ty nic nie rozumiesz! —
krzyknął, a w jego głosie słychać było rozpacz, której nie potrafił już dłużej tłumić.
— Nie rozumiesz, jak to jest czuć się martwym w środku, dzień po dniu, jakby każda chwila była udręką! Nie rozumiesz, jak to jest być więźniem własnego umysłu! —
Al-Haitham podjął kolejną próbę, zbliżając się do niego z wyciągniętą ręką, ale Kaveh był już zbyt wzburzony, by pozwolić na jakikolwiek kontakt.
— Muszę stąd wyjść! Muszę oddychać! —
Kaveh gwałtownie chwycił kurtkę z wieszaka, jego ruchy były chaotyczne, jakby kierował się instynktem, a nie świadomą decyzją.
— Nie mogę tu dłużej zostać! —
— Kaveh, proszę, porozmawiajmy... —
Al-Haitham sięgnął po jego ramię, ale Kaveh wyrwał się z jego uścisku i wybiegł z domu, trzaskając drzwiami.
Na zewnątrz przywitała go chłodna noc, a drobne krople deszczu zaczęły spadać z nieba, wypełniając powietrze wilgocią. Ulice były niemal opustoszałe, a latarnie rzucały na bruk blade, martwe światło. Kaveh biegł przed siebie, nie zważając na to, gdzie się kieruje. Jego serce biło w szalonym rytmie, jakby chciało wyrwać się z piersi, a każdy krok zdawał się być walką o przetrwanie. Łzy, które wypłynęły z jego oczu, mieszały się z deszczem, rozmywając obraz przed nim.
W głowie miał tylko jedno – uciec. Uciec od tego, co czuł, od bólu, od zmęczenia, od wszystkiego, co go przytłaczało. Ale nie zauważył zbliżającego się samochodu, którego reflektory na chwilę rozświetliły ciemność przed nim. Kierowca gwałtownie zahamował, ale było za późno. Świat zatrzymał się na ułamek sekundy, a potem nastąpiło uderzenie.
Kaveh upadł na zimny asfalt, a świat wokół niego zaczął gasnąć. Ostatnie, co usłyszał, to odległy krzyk i dudniący w uszach szum deszczu.
Tymczasem Al-Haitham wybiegł na ulicę, nie mogąc znieść myśli, że Kaveh błąka się gdzieś sam w deszczu. Jego serce zamarło, gdy zobaczył tłum ludzi zebrany na rogu ulicy. Przepychał się przez nich, czując narastającą panikę, aż w końcu dostrzegł to, czego obawiał się najbardziej.
Leżące na ulicy ciało, bezwładne, nieruchome, z rozrzuconymi wokół szkicami, jakby cały świat Kaveha rozpadł się na kawałki. Al-Haitham upadł na kolana obok niego, chwytając go w ramiona, jakby próbował przywrócić go do życia samą siłą swojej miłości.
— Kaveh... —
wyszeptał, głos mu się załamał, gdy spojrzał na ukochanego.
— Proszę, nie zostawiaj mnie... —
Ale Kaveh już nie odpowiedział. Jego oczy, które kiedyś były pełne pasji i życia, teraz były zamknięte, a jego ciało zimne jak noc, która ich otaczała. Al-Haitham przytulił go mocniej, czując, jak jego własny świat rozpada się na kawałki, tak jak te porozrzucane szkice, które teraz były jedynym świadectwem istnienia Kaveha.
CZYTASZ
Genshin Impact one-shots
FanfictionOne Shoty z Genshin Impact mojego autorstwa. Shipy będą się zapewne powtarzać, zapraszam do czytania 🤍