•2•

205 34 10
                                    

Może z powodu poczucia obowiązku, a może przez swoje miękkie serce i pragnienie utrzymania tej ostatniej bliskiej osoby przy życiu, Alex nie umiał odpuścić Gregorego tak łatwo. Ostatnim, o czym chciał usłyszeć któregoś dnia na radiu, było to, że jego ojciec został znaleziony martwy, bo zapił się we własnym mieszkaniu lub w jakimś barze. Nie chciał go chować, jeszcze nie teraz. Nie znalazł jeszcze żony, nie miał dzieci ani domu, a jakkolwiek nie starałby się go nienawidzić, chciał widzieć go na emeryturze, całkiem siwego, w głupim bujanym fotelu z wnukami na kolanach. Może nawet pozwoliłby mu opowiedzieć im o swoich wspomnieniach z misji, jeśli umiałby je odpowiednio ocenzurować.

Dlatego wrócił do jego mieszkania. Raz, drugi, trzeci. Enty. Przynosił mu zakupy i pilnował, by zjadł sensowny obiad. Czasem siadał przy nim w salonie, innym razem w kuchni, a niekiedy nawet na balkonie, w środku ciemnej nocy, by porozmawiać lub, całkiem przeciwnie, pomilczeć sobie wspólnie. Co więcej mógł teraz zrobić? Nadal miał do czynienia z Gregorym Montanhą, który wolałby umrzeć niż przyznać się do swoich słabości, do posiadania jakichkolwiek problemów. Odwyk? Terapia? Ten człowiek nie poszedł na terapię mając PTSD po misjach w Afganistanie, choć nikt w jego otoczeniu nie śmiałby nawet napomknąć mu o tym, a co dopiero uczynić z tego powód do wstydu.

Nie, żeby było tak źle. Gregory nie miał w sobie tej potrzeby, by pić nieustannie, nigdy nie trzeźwieć i kończyć dzień szklanką whisky. Gdy skończył mu się urlop, pozbierał się jakoś i wrócił do pracy, by znów uśmiechać się do Hanka, krzyczeć na kadetów i podrywać mechaniczki. Nikt, kto nie widział go w tamtym mrocznym momencie, nie pomyślałby nawet, że jego żarty o weekendowym napierdoleniu się jak księciunio mogą być czymś bliskim prawdy. Jemu samemu też to wystarczało, by wmówić sobie, że nie ma problemów z alkoholem. Bo przecież co złego jest w wypiciu kilku piw przy meczu, szklanki whisky w barze czy litra wódki z Overem na pół? Uważał, że jest odpowiedzialny i ma nad wszystkim kontrolę, skoro następnego dnia wstaje rano i punktualnie stawia się w pracy.

Alex miał już szczerze dość tych masek, kostiumów i odgrywania ról. Uważał, że jego ojciec byłby świetnym aktorem, skoro umie wmówić nawet samemu sobie, że jest niezniszczalną maszyną mogącą przetrwać wszystko. Tylko ile jeszcze wytrzyma w ten sposób?

Ale potem naprawdę zaczęło robić się dobrze. Choć wcześniej musieli pokonać przepaść.

Gdy Erwin Knuckles został skazany na karę śmierci przez publiczne powieszenie w centrum miasta za zabójstwo funkcjonariusza i sędziego głównego, Alex naprawdę myślał, że dzień później jego ojciec powiesi się obok, sam. Po komendzie chodził pełen gniewu i frustracji, warcząc na wszystko i wszystkich jak prawdziwy pies. W tamtym momencie nikt nie pozwalał sobie nawet żartować z tego, że to przez jego uczucia do Erwina. To było oczywiste. Wyjątkowo nawet najwięksi wrogowie jego ojca z jednostki woleli milczeć, chyba domyślając się, że w tym stanie Gregory mógłby posunąć się do rękoczynów, nie obawiając się kolejnego zawiasu. A może znaleźli w sobie resztki człowieczeństwa i jakieś współczucie do człowieka, który w ciągu doby miał stracić kochanka?

Do egzekucji jednak nie doszło. Erwin zniknął z celi, przepadł jak kamień w wodę, rozpłynął się w powietrzu i nikt nie miał zielonego pojęcia, gdzie go szukać. Podejrzenia o jego uwolnienie naturalnie i szybko padły na Gregorego, ale równie szybko udało mu się z tego oczyścić, gdy wyszło na jaw, że maczali w tym palce skorumpowani agenci FIBu. Teraz był to problem Alvarez, której grunt zaczął osuwać się spod nóg. Szansa na to, że utrzyma posadę, była niewielka. I dobrze. Może akcja prowokacji przy sprawie tamtej sekty wyszła jej perfekcyjnie, ale ewidentnie miała problemy z zarządzaniem własnym zespołem.

Alex martwił się, że w tym momencie cała jego praca nad poprawą stanu Gregorego pójdzie jak krew w piach i nie mylił się bardzo. Pierwsze kilka dni było koszmarem. Wrócili do punktu wyjścia, gdy musiał zbierać nawalonego ojca niemalże z ziemi, a nawet został raz zmuszony do wezwania karetki, gdy już zdawało się, że jest za późno. Z czymkolwiek zmieszał wtedy wódkę, podziałało na niego fatalnie. Gdyby brunet nie posłuchał wtedy tego cichego głosiku szepczącego coś z tyłu jego głowy, gdyby uszanował jego prywatność i nie zwytrychował zamka w drzwiach... Wolał o tym nie myśleć. Na pewno skończyłoby się to gorzej niż respiratorem, płukaniem żołądka i kilkudniowym pobytem w szpitalu. Stary miał niebotyczne szczęście, że nie potrzebował przeszczepu wątroby, bo nigdy by jej nie dostał.

Róża w butelce || MorwinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz