Wrzuciłam do plecionej torby parę jabłek i innych owoców, które wydawały się na pierwszy rzut oka zdatne do zjedzenia na surowo i szybko wycofałam się w tłum ludzi na targu. Akurat miałam szczęście - przybyli wędrowni handlarze z innych królestw, co spowodowało ogromne poruszenie. Pewnie gdyby nie to znów musiałabym uciekać i kombinować jak ukryć moje łupy. Spojrzałam na torbę, która zaszywana już była wielokrotnie, ale owoce nie przetopiły jej jak ostatnim razem. Wszyscy sprzedawcy rzucali zaklęcia na produkty które sprzedawali - to chroniło od niespodziewanych kradzieży i pozwalało pilnować im interesu. Działanie zaklęcia powodowało, że produkty stawały się wręcz nietykalne z powodu ich rosnącej temperatury, a także wysyłały impuls do ich właściciela, który mógł namierzyć złodzieja i poinformować stróżów prawa. W przypadku kradzieży wyrok był jeden - odcięcie ręki, którą się sięgnęło po nie swoją rzecz i dodatkowo naznaczenie na skórze, które miało informować wszystkich wokół o popełnionym przestępstwie, co wiązało się z ostracyzmem i ostrzeżeniem - nie róbcie tego samego. Na szczęście mnie jeszcze nigdy nie przyłapano na żadnym przestępstwie, a popełniałam je codziennie. Żeby przeżyć.
Skręciłam szybko w najbliższą alejkę i zaczęłam krążyć po mieście często zmieniając kierunek na wypadek, gdybym była jakimś cudem przez kogoś śledzona. To, że owoce nie ujawniły, że są zaczarowane nic nie znaczyło. Społeczeństwo było bardzo wierne prawom i wielu obywateli bez ogródek zgłaszało ich łamanie. Wolałam uniknąć niepotrzebnej ucieczki i szybko wrócić do domu. O ile można tak nazwać walący się kloc, w którym mieszkałam.
Po prawie godzinnym krążeniu po Thalvos w końcu trafiłam do domu. Dziś był dobry dzień - byłam zadowolona, że zdobyłam jedzenie na cały dzień bez żadnych przeszkód. Wchodząc przez niski ganek powitała mnie cisza. Zmarszczyłam brwi i rozejrzałam się napięta. Wyjęłam zza pasa krótki nóż myśliwski, z którym się nie rozstawałam i zaczęłam wchodzić powoli w głąb domu. Nagle zza roku wyskoczyła na mnie starsza siostra i wybuchnęła śmiechem, który szybko zamienił się w zduszony okrzyk, kiedy zobaczyła w mojej dłoni wyciągnięte w jej stronę ostrze.
- Vel, co to ma być? - zapytała ostrożnie ze wzrokiem utkwionym w nożu. Opuściłam rękę i schowałam ostrze z powrotem za pas. Wzruszyłam ramionami.
- Ciesz się, że nie wylądował w twojej piersi.
- Noszenie fizycznej broni jest zabronione! - krzyknęła w odpowiedzi i odwróciła się do mnie plecami wyciągając dłonie ku niebu. - Niech Thalvar ma cię w opiece, kiedy to u ciebie znajdą, bo ja ci na pewno wtedy nie pomogę. - rzuciła w moją stronę. Pokręciłam głową. Wiedziała od dawna, że go mam i za każdym razem powtarzała to samo. Ale co miałam zrobić, jeśli inni mogli bronić się magią, a ja byłam tego pozbawiona? Miałam dać się zabić? Albo nie wychodzić z domu? Tylko ciekawe kto wtedy zapewniałby nam prowiant. Uniosłam wzrok na Lyrianę, ale zdążyła już wyjść. Oczywiście. Nie chciała słuchać moich wyjaśnień, które znała na pamięć. Rzuciłam torbę z owocami na stół i poszłam do pokoju mamy, by się z nią przywitać. Jak zwykle o tej porze zastałam ją w łóżku - znaczy w czymś na jego kształt. Nikt w mieście nie sprzedałby nam prawdziwego łóżka, więc zrobiłam je z tego co mogłam - paru lnianych worów i ususzonej trawy, którą ukradkiem przemyciłam w nocy i ususzyłam w jednym z pokoi.
Kobieta uniosła lekko głowę gdy weszłam i obdarzyła mnie lekkim uśmiechem, po czym z powrotem ułożyła ją na poduszce.
- Valisia, podziwiam cię, że wstajesz tak wcześnie. - jej zaspany głos odbił się od betonowych ścian.
- Dziś na śniadanie, obiad i kolację przyniosłam owoce. Proszę cię tylko, by starczyły też dla Lyri. - uśmiechnęłam się. Moja matka mimo tylu lat na wygnaniu nadal nie potrafiła pogodzić się z naszą sytuacją i starała się żyć harmonogramem dnia sprzed wygnania. Kiedy jeszcze była blisko dworu i króla, miała tytuły, magię i niczym nie musiała się martwić. Jej rolą wtedy było wychowywanie mnie i mojej siostry oraz uczestnictwo w licznych wydarzeniach dworu, gdzie musiała reprezentować naszą rodzinę. Dlaczego ktoś taki miałby wstawać skoro świt, skoro i tak nie miałby co robić?
- Nie postarałaś się chociaż o jakieś pieczywo? - usłyszałam mętny głos spod koca - kilku szmat zszytych różnymi nićmi, które znajdowałam podczas moich eskapad po mieście. Westchnęłam głęboko, a wtedy mama usiadła. Mimo wielu lat życia w obecnych warunkach, jej uroda nie zmizerniała. Nadal była olśniewająca, z długimi, kobaltowymi włosami. No, może kobalt trochę wypłowiał i miejscami przypominał szarość, jednak nie ma czemu się dziwić. Życie bez magii musiało wpływać na wygląd. Mama pochodziła z miasta Elmoria, którego mieszkańcy władali morskimi żywiołami. Ich włosy miały różne odcienie wody, które symbolizowały pochodzenie. Dlatego odebranie mocy było bolesne nie tylko przez to, że bez tego byliśmy bezużyteczni. Było to równoznaczne z zabraniem nam tożsamości.
- Przepraszam kochanie, wiem, że się starałaś. - zreflektowała się po chwili, jednak zobaczyłam zmarszczkę między brwiami. Zaraz pod znamieniem na czole. - Dama nie powinna tak wyglądać. Dlaczego masz na sobie kaptur? Na wszystkich bogów, Velisia wyglądasz jak jakiś bandyta. A co gorsze, mężczyzna! Jak mamy ci znaleźć godnego męża kiedy ty wyglądasz w ten sposób? - lustrowała mnie z góry na dół.
- Byłam zdobyć jedzenie. Jak inaczej miałabym wyglądać? Paradować z twarzą na wierzchu? - uniosłam brwi ignorując dalszą część jej wypowiedzi i odpowiadając tylko na pierwsze pytanie. Ta kobieta nie przestanie mnie zaskakiwać. Oczywiście, że musiałam się ukrywać. Ogromny znak wypalony na moim czole równał się z moją natychmiastową śmiercią, gdyby ktoś mnie tylko zauważył. Nie chroniło nas żadne prawo - każdy strażnik lub zwykły obywatel mógł nas zabić i nikogo by to nie obeszło. Zdrajców traktowało się jak bydło. Nikt by się nie przejął naszą śmiercią, nawet gdyby do niej doszło na środku rynku. Jeszcze by pewnie gratulowano mordercy odwagi i poświęcenia. Jednak co to za odwaga zabijać kogoś, kto nie może się bronić?
A to, że nie można było określić mojej płci było dodatkową zaletą. W królestwie Thalvarion kobietom nie wolno było nosić kaptura czy innych nakryć głowy, które ukrywałyby twarz. Miało to być na cześć Serenys - żony Thalvara, naszego boga magii, do którego należy to królestwo. Serenys była olśniewająco piękna, a kobiety mieszkające w Thalvarionie są jej potomkiniami. Dlatego nie należy wstydzić się swojej urody, tym samym dziedzictwa bogini. Więc jeśli ktoś zauważyłby moje kradzieże czy inne występki, kaptur pozwala na zmyłkę - nie wiedzą wtedy kogo ścigać. Mogę być nawet po prostu niskim chłopcem, któremu zachciało się trochę nabroić. Dlatego często zakładałam na siebie długą narzutę z kapturem, którą zawinęłam jednemu chłopcu. On mógł sobie pozwolić na kupno nowej, a mnie prędzej by zabili, niż mi sprzedali.
- Wytrzymaj jeszcze chwilkę, gwiazdko. W końcu ta okropna klątwa nas opuści. - nie zauważyłam, kiedy mama stanęła obok mnie i zdjęła mi z głowy kaptur, by pocałować mnie w czubek głowy, po czym poszła do kuchni na śniadanie. Do niej nigdy nie dotarło, że znamiona nie znikną same. Miały być częścią nas dopóki nie umrzemy - tak brzmiał wyrok, który nie miał możliwości być skrócony.
CZYTASZ
Wygnana
FantasyCzy da się wyjść z sytuacji bez wyjścia? Rodzina Velisii została lata temu decyzją władcy pozbawiona wszystkich praw, przywilejów i magicznych umiejętności, które od wieków były ich częścią. Na domiar złego naznaczył ich mianem zdrajców co wiązało s...