21. PRZERWANE AMORY

6 2 10
                                    

Sen przyszedł i odszedł, jak młodość, jak niewinność, jak czas, gdy jedyne zmartwienia stanowiły zgubiony drewniany korsarz czy porwany przez wiatr latawiec.

Wróciłem do domu, chociaż prędzej nazwałbym to lotem. Przeleciałem nad podwórkiem, drzewami, nieszczęsną szopką, z której spadła Lira i złamała nogę, ponad ziejącą pustką budą dla Jęzora, pies już nie ujadał, nie witał gości, lina też zniknęła, ale za to wspomnienia wryły się w pamięć z siłą pioruna, zostawiły ślady na skórze – czarne, wypalone żyły, jak korzenie drzew.

Wpadłem do środka wzywany krzykiem, płaczem, zapachem krwi i rozpaczy. Pomieszczenie zalewał blask z paleniska. Zaskakująco zimny, złowieszczy, gdy cienie tańczyły wokół Liry niczym demony, niczym pragnące wyssać duszę zjawy.

– Proszę, przestań – szlochała, gdy największy z cieni z chlubką w dłoni nagle urósł, nabrał wyraźniejszych kształtów.

– Zasłużyłaś sobie rozpustnico! Za krnąbrne, grzeszne myśli i uczynki! – Chlubka świsnęła i boleśnie zostawiła krwiste ślady na dłoniach siostry. Wystawiła je przed siebie w obronnym geście. Skuliła się w kącie, między komodą a krzesłem. Na nogach siostry widniały czerwone pręgi, na twarzy lśniły potoki łez. – Myślisz, że nie widziałam, jak patrzyłaś na syna sąsiada! Jak posyłałaś mu uśmiechy, jak bezwstydnie podwijałaś spódnicę! – Chlubka po raz kolejny poszła w ruch.

– Zostaw ją! – Padłem na zjawę. Skowyt wdarł się do uszu, niemal ogłuszył, po nim ból, nieustanny, wszechobecny wymieszał się z łupnięciami i smakiem krwi.

Kotłowałem się w wirze rozlanego rumu, wrzasków, lamentu, zapachu śmierci i płaczu Liry. Butelka, butelka – powtarzałem w myślach. A ona oddalała się i przybliżyła, sturlała się na brzeg pokładu, niemal z niej spadła w otchłań spienionych fal, po czym powróciła do mnie, gdy grzmiące wokół morze przechyliło statek na drugą stronę. Grube krople deszczu uderzały z siłą ołowianych kul, błyskawice raz po raz rozdzierały ciemności, odbijały złowieszcze błyski od szklanej nawierzchni flaszki.

Wreszcie ją złapałem, otworzyłem i...

Wśród korowodu barw i obrazów. Błysków, grzmotów i pomruków dzikich bestii ujrzałem matkę. Leżała na podłodze, butelka rumu i trucizny tkwiła w nieruchomej dłoni. Już nie wstała, już nie mogła skrzywdzić Liry.


Któryś raz z kolei wróciłem do czytania Legend Wolności; książki uratowanej z jamy czarownicy, nim Moira spaliła ją w niebieskich płomieniach. Z początku lektura nudziła mnie, jednak stanowiła atrakcyjniejszą alternatywę od koszmarów, a one nawiedzały mnie za każdym razem, gdy zamknąłem oczy.

Książka zamiast oczekiwanych niezwykłych stworzeń czy fantastycznych, porywających wydarzeń poczęstowała mnie nużącą historią ludu Shaman w państwie Renlo. Kartkując stronice poszukiwałem szkiców, gdyż one najbardziej przyciągały wzrok i intrygowały. Mocna kreska, ciemne kolory, żywa czerwień.

Malunek, niemal ten sam, co na okładce, powstrzymał mnie od kontynuacji przeglądania. W tle ogniska stał pochylony mężczyzna, a nad nim rozpościerał się cień ptaka. Zagłębiłem się w tekst z tytułem – Bezstialstwo. Powoli wraz z czytanym tekstem wzbierało we mnie niedowierzanie, przerażenie i smutek, aż całkowicie dotarło do mnie znaczenie opisów i adnotacji.

Zerwałem się z koi, wypadłem do mesy, aby czym prędzej znaleźć Moirę. Nie znalazłem jej w kajucie, a na zewnątrz po przemierzeniu wąskich korytarzy i schodów. Niebo malowało się barwami pomarańczu i czerwieni, zwiastując koniec dnia i oplatając barwami sylwetkę dziewczyny. Opierała się o reling i wpatrywała w powoli rosnące na horyzoncie wyspy Nathairh. Po obu bokach czarodziejki czatowały mewy. Na mój widok przechyliły białe główki, krzyknęły i odleciały.

CÓRA ZDRADY tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz