25. RATUNEK CZY ZEMSTA?

8 2 7
                                    


Z groty wyszliśmy na długi, niknący w ciemności tunel.

– Błagam! Ja nic nie wiem! – wrzask przebił się niczym kula armatnia przez brzuch łajby. Wstrząsnął posadami i zacisnął węzeł na żołądku.

Wysoki sufit potęgował dźwięki. W dodatku z każdym przemierzonym krokiem jęki, rozmowy i szum wody nasiliły się, co utwierdziło nas w przekonaniu, że Elis nie kłamała. Cele musiały znajdować się niedaleko. Łysa i okrutnie brzydka kobieta zdradziła nam, że przy pierwszych karcerach w niewielkim wyżłobieniu w ścianie znajdował się stół i dwa krzesła, gdzie zawsze ktoś przesiadywał. Strażnicy – tak ich nazwała – w przerwach między torturami i przesłuchaniem, pili i grali w czaszki.

Słyszeliśmy śmiechy i donośne głosy. Niosły się echem, wibrowały w żołądku, zmuszały do ostrożniejszego kroku. Rękojeść szamszira idealnie pasowała do dłoni, poprawiłem chwyt na rękojeści, przy okazji musnąłem koraliki. Pamiątka po siostrze, przypomnienie o zemście. Pchający mnie do przodu cel.

Mac Dara nie odezwał się od momentu, gdy oświadczyłem o podjętej pod wpływem emocji decyzji. Za to kuk szedł z tyłu w kurtuazyjnym milczeniu.

Korytarz zakręcił, opadł, pożarła go czerń, aż znowu wygiął się i cienie oraz smugi światła zatańczyły na podłodze i ścianach. Głosy stały się wyraźniejsze, mogłem wychwycić kilka słów.

– Myślisz, że te wrzaski to jeńców czy nasi znowu potłukli się, który ma dłuższą szablę?

Chrapliwy śmiech dwóch kompanów, coś łupnęło.

– Ja zakładam się o dwa pini, że znowu sprzeczają się, który z nich wypije więcej whisky.

– Nie! Nie!

Cień przed nami zrobił się większy, zafalował. Cofnęliśmy się w momencie, gdy na korytarzu pojawił się mężczyzna.

– Z pewnością kabała rozchodzi się o tą płaszczkę. Z pewnością dalej szukają dziurki. – Obrzydliwy chichot i z tego samego sortu ruch bioder, utwierdzający mnie w przekonaniu, co miał na myśli.

– To nie płaszczka, a sherama. I lepiej, jakbyśmy ją wypuścili, bo sprowadzi to na nas jakieś nieszczęścia.

Sherama – prychnął barytonem kolejny. – Półkobieta półpłaszczka. Jakieś wynaturzenie. Stfu! W dodatku rzuca klątwy w jakimś nieludzkim języku, machając jadowitym ogonem.

– Jakie znowu nieszczęście? – zazgrzytał ciężki, przepity głos, powracając do wcześniejszej wypowiedzi. – Że niby jej podobni przybędą z odsieczą? Nawet nie wiedzą gdzie szukać. Stfu wynaturzeniom! Jak inni nie będą patrzeć, to ją zaciukam i tyle będzie z nieszczęść! – Znowu coś łupnęło, chyba o stół, możliwe, że butelka a może i sztylet. Dźwięki tłumiła odległość, szum morza, skwir mew. Nikt już nie jęczał z bólu, nie błagał o łaskę.

Mac Dara pokazał cztery palce. Skinąłem głową. Jeśli się nie myliłem właśnie tylu zbirów przyszło nam pokonać. Nie powinno to przysporzyć większych problemów, jeśli żaden z nich nie posiadał w sobie magicznej mocy. Z tego powodu w jednej dłoni trzymałem szamszir, a w drugiej resztkę podarowanego mi przez Moirę proszku. To dzięki niemu pokonałem Hayat, wyciszając jej moce. Kapitan także posiadał swój, ale nie wyjął go, tylko mieszek powiesił przy pasie. Oszczędzał na kryzysową sytuację.

Na znak Mac Dary wypadłem zza zakrętu. Z dzikim wrzaskiem zaszarżowałem na pierwszego z marynarzy, krępego i z głową jak jajko. Dobył szablę, choć uczynił to zbyt ślamazarnie. Sztychem ciąłem na odlew, wykonał kilka niezgrabnych kroków do tyłu, przy czym niemal się przewrócił. Sypnąłem na prawo proszek, na wszelki wypadek, a nie z pewności, że któryś z przeciwników był uzdolniony magicznie. Jeden kichnął, drugi rzygnął krwią, gdy sztych mizerykordii wbił się w gardło i przeszedł na wylot. Mężczyzna z łomotem padł do tyłu, rozbijając drewniane krzesło.

CÓRA ZDRADY tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz