Rozdział 1.

115 5 0
                                    

- Wychodzę!

Mój krzyk rozniósł się echem po dużym domu Banksów. Co prawda - mieszkałam w nim tylko ja, moja matka i mój brat, ale kogo to obchodziło?

Opuściłam duży dom jednorodzinny, nie słysząc odzewu ze strony mojej mamy. Najwidoczniej przysnęła na kanapie albo, co najwyżej, puściła moje oznajmienie mimo uszu.

Podrzucałam kluczyki od samochodu w rękach, idąc w jego stronę. Nie wjechałam nim dzisiaj do garażu, ponieważ od rana w planach miałam nocny wyjazd, który właśnie miał się rozpocząć, dlatego więc wsiadłam do czarnego mustanga bez konieczności otwierania garażu, a następnie wyjechałam nim z posiadłości, która zajmowała tyle miejsca, co dwa zwykłe domy. Moja rodzina od wieków taplała się w tylu pieniądzach, ilu nawet sobie nie wyobrażałam. To była liczba ponad skalę, ale nie interesowało mnie to na tyle, żeby bardziej się w to zagłębiać.

Jechałam lasem przez blisko siedem minut, a później wyjechałam z niego do miasta. San Francisco nocą było bardziej oblegane niż w dzień, co działało na moją niekorzyść, ponieważ musiałam jechać zgodnie z prawem, co do kilometra na godzinę. No i długo stałam w korkach, choć było po dziesiątej wieczorem, a słońce już dawno zniknęło.

Otworzyłam okno mimo chłodu, który czułam, a ostatnie powiewy zimowego wiatru rozwiewały moje długie blond włosy. Ostatni dzień lutego był naprawdę zimny, jednak na szczęście marzec miał być jego przeciwieństwem - już od pierwszego tygodnia tego miesiąca miało być dużo cieplej niż jest teraz.

Minęłam tablicę, która za każdym razem, kiedy tędy przejeżdżałam, oznajmiała, że tu kończy się miasto, a zaczyna jakaś wieś bez nazwy. Drewno było poniszczone, w niektórych miejscach litery były przekreślone, a dziesiątki małych malunków i podpisów przysłaniały większość tablicy. To była robota tutejszych dzieciaków, ale gdyby przeszkadzało mi to chociaż trochę, byłabym głupia. Czasem nawet chciało mi się uśmiechnąć, gdy widziałam zniszczone w taki sposób rzeczy w mieście, ponieważ gołym okiem widać, że ludzie, którzy to zrobili, musieli dobrze się bawić. Dlaczego więc miałabym odebrać im tą zabawę i zgłosić to policji?

I tak nic by nie wskórali, parsknęłam cicho.

Drzewa przysłaniały promienie księżyca, który wznosił się coraz wyżej, przez co było jeszcze bardziej ciemno niż jeszcze kilka minut. Musiałam wytężyć wzrok i wzmocnić moc świateł w samochodzie, by cokolwiek zobaczyć.

Lubiłam takie wieczory. Jazda autem była czymś, co mnie odprężało i dzięki niej zapominałam o wszystkim. Moje myśli się wyłączały i w jakiś sposób można było nazwać to Nirwaną. Oderwaniem od rzeczywistości. Życiem widocznym przez różowe okulary. Czymś, czego w świetle dziennym nie mogłam dosięgnąć.

Z moich rozmyślań wyrwał mnie dźwięk przychodzącego połączenia. Wyjęłam telefon z torebki, która leżała na siedzeniu obok i odebrałam połączenie, nie patrząc nawet, kto dobija się do mnie o tej porze.

- Aaaurora - zawołała głośno moja przyjaciółka, witając się. Zmarszczyłam brwi, próbując zrozumieć, gdzie jest i co robi, że do mnie dzwoni. To niecodzienny widok, bo kto jak kto, ale Vivian nienawidzi rozmawiać przez telefon i dzwoni do kogokolwiek bardzo, bardzo rzadko.

Włączyłam głośnomówiący i odłożyłam urządzenie na jego dawne miejsce.

- Co robisz? - zaciekawiłam się. 

- Jaaa? - przeciągnęła samogłoskę. Przewróciłam oczami na jej słaby stan. - Na imprezie jestem - wybełkotała i zaśmiała głośno.

- Czemu więc do mnie dzwonisz?

Dark Thinks #1 [Wolno pisane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz