Rozdział 3: Miasto

42 4 5
                                    

- Tropiciele? O co może chodzić? - zastanawiałem się, idąc chwiejnym krokiem. Na horyzoncie widniały szare postury niskich budynków, które chyliły się ku ziemi przytłoczone ciężkim powietrzem pochodzącym z elektrociepłowni.

Westchnąłem, spoglądając na nadgryzione upływem czasu kamienne murki. Dwadzieścia metrów dalej stała grupka ludzi, którzy dziwnie mi się przyglądali. Chciałbym ich wyminąć, ale wąska ścieżka i murki przy niej nie pozwalały mi na to. Wyglądało na to, że wszedłem na którąś z tych 'dzielnic nędzy'. Obolałe ręce nie utrzymywały już nawet czarnego melonika. Dobrym pomysłem okazało się założenie owego nakrycia głowy, w ten sposób mogłem uniknąć spojrzeń.

Grupka ludzi była coraz bliżej, nie przyglądałem im się zbytnio. Ba, nie przyglądałbym się wcale, gdyby coś nie przyciągnęło mojej uwagi. Było ich może z sześciu, wszyscy w wieku od 22 lat do wczesnej trzydziestki. Byli ubrani w podarte i zakurzone ubrania. Najstarszy z nich zaciągał się zawartością plastikowej torebki. Bandaże na ich rękach kryły blizny i poparzenia. Groteską ich wyglądu były bardzo pogodne, chodź posiniaczone twarze. Uśmiechali się do mnie, ale nie był to złośliwy uśmiech, którego się spodziewałem. Było to coś w rodzaju uśmiechu mojego najlepszego przyjaciela - Caluma. Kiedy nie widzieliśmy się bardzo długo, przybiegał do mnie i nie witając się nawet, wypadał mi z tekstem '- Luke, chodź na pizze, wszystko mi opowiesz!'. Uśmiechał się wtedy w identyczny sposób...

Roztargniony wspomnieniami, uśmiechnąłem się odruchowo. Towarzystwo 'spod murka' uznało chyba, że uśmiech skierowany został do nich. Odprowadzali mnie wzrokiem.
- Guilty*, patrz! To jeden z nas. Te oczy. - Słowa te, pomimo że zostały skierowane do jednej osoby, to cała grupa przytakiwała, coś szepcząc. Nie usłyszałem co dokładnie mówili.

- Tak...

- Też tak myślę...

- ...taki młody...

- ...oczywiście, w to nie wątpię..

- Dlatego, że...

- ...on jest taki jak my!

- Nie jestem ćpunem! - odpowiedziałem w myślach. Nie cierpię być utożsamiany z narkotykami czy alkoholem. To nie ma sensu, gdy ktoś na własne życzenie traci zdrowie i pieniądze.
Moje kroki przemieniły się w głuche stuknięcia. Dotarłem do brukowanej uliczki. Rozejrzałem się dookoła.

Był to niecodzienny obraz. Na pierwszym planie widniały marniejące kwiaty w ogródkach. Każdy domek wyglądał niemal identycznie. Brukowane uliczki, ozdobne lampy z podczepionymi do nich doniczkami z kwiatami. Kamienne płotki i drewniane domki! Wszędzie jakieś rośliny. Dalej w tle przypominający zielone niebo las.

Ciepło wschodzącego słońca przenikało uschniętą roślinność. A wszystko to wieńczył dziwny siarkowy zapach. Usłyszałem wyraźny stukot kopyt. - Kto w tych czasach jeździ konno? - Szybkim ruchem odwróciłem się w stronę dźwięku. Zakręciło mi się w głowie. Nie ostrym wzrokiem spostrzegłem osobę na koniu, transportującą zboże na przyczepce. Był to staruszek w słomianym kapeluszu. Gdy tylko mnie spostrzegł, pomachał do mnie.

- Cóż to za piękny młodzieniec? Nie widziałem ciebie jeszcze tutaj. - powiedział staruszek, który zatrzymał się widząc, że próbuje wydusić z siebie słowo.
- J.. ja jestem Luke - powiedziałem niepewnie. Staruszek przyglądał mi się uważnie.
- Luke. Wspaniałe imię. Więc Luke, powiesz mi jak tutaj trafiłeś? - uśmiechnął się.

Co odpowiedzieć? Miasteczko nie wyglądało na duże, wieści pewnie rozchodzą się tu na pewno bardzo szybko. Jeśli powiem coś niewiarygodnego - moją historię, na pewno wszyscy uznają mnie za wariata, a tego bym nie chciał.

Tropiciele | L.H ff [Przerwa w pisaniu]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz