Błękitna krew

157 15 8
                                    

Vivien nawet nie wysilała się, by spojrzeć na herszta piratów. Gapiła się tylko w ścianę, nasłuchując.
Czemu miała niby mu pomagać? Ważne, że żył. Po co miałoby ją obchodzić cokolwiek innego? To byli zabójcy, nie powinna nawet ratować życia ich dowódcy. Jednak zrobiła to.
Za nią odezwały się ciche kroki. Metalowe wzmocnienia podeszw z cichym podźwiękiem uderzały o drewnianą podłogę. Ten piracina zbliżał się do niej powoli.
Vivien oczami wyobraźni widziała już lśniącą lufę pistoletu mierzonego w nią. Czuła wrzynającą się w jej ciało kulę.
Nie, oczywistym było, że nie chciała umżeć. Ceniła swoje życie na tyle, by się o nie troszczyć.
Szczerze mówiąc liczyła, że wszystko, co piraci mówili do tej pory było jedynie czczymi pogróżkami. Nie mogli jej zabić - tylko ona znała odtrutkę na resztki trucizny w ramieniu młodego kapitana. Wyraźnie przeciągnęła strunę i wszystkim znudziły się jej kaprysy.
Serce smutno zakołotało w jej piersi. A tak bardzo chciała zobaczyć jeszcze rodziców, przyjaciół... Romuela.
Tak, za nim biedne serduszko płakało najmocniej. Pierwsza miłość Vivien nadal czekała w Kadyksie. Ciekawe, jak będzie żył dalej, gdy dowie się o jej śmierci. Czy długo będzie płakał po jej utracie? Dziewczyna miała nadzieje, że nie. Chciałaby, żeby znalazł sobie piękną i wierną żonę, miał wiele uroczych dzieci, lojalnego psa i wspaniały dom. Niech Bóg da mu szczęście.
Vivien zamknęła oczy i zmówiła w myślach krótką modlitwę dla pojednania z Najwyższym, po czym przygotowała się na strzał.
Ale zamiast huku broni palnej usłyszała tuż nad swoim uchem cichy, spokojny głos.
- Ja ci nie przyszedłem grozić.
Po ciele Vivien przebiegł dreszcz. Całkiem nie spodziewała się słów. Była tak zaskoczona, że bezmyślnie odskoczyła, udejrzając o ścianę kajuty. Natychmiast też odwróciła się z przerażeniem na twarzy.
Teraz siedziała twarzą w twarz z wysokim, wysportowanym chłopakiem. Miał zmierzwione, brązowe włosy i spokojne, piwne oczy. Tak, to był ten sam, którego zraniła na Konkordzie i którym opiekowała się wcześniej. Jak on miał? Chyba Jim czy jakoś tak.
Jego obandażowane ramię zwisało trochę bezwładnie. Czy to nie było to przebite zatrutym nożem? Czyżby trucizna spowodowała aż takie szkody.
Nagle Vivien zdała sobię sprawę, jak wielki właśnie popełniła błąd - pokazała swój strach wrogowi.
Ale twarz pirata nie drgnęła. Pozostała zimna i spokojna, bez emocji. Nie było wiadomo, czy zauważył grymas strachu, który przemknął po twarzy dziewczyny, czy raczej umknęło to jego świadomości? A może właśnie obmyślał plan, jak wydobyć z niej przepis na antydotum - w końcu chodziło o jego ramię.
- J-Jak to nie? - warknęła niepewnie. Nadal blefować, czy odrzucić tą maskę?
Chłopak odsunął się od niej na komfortową odległość i zaczął przyglądać się szkatułkom.
- Nie mam potrzeby tego robić. - mruknął, nie patrząc na nią - Chciałem cię spytać o inną rzecz.
Vivien podkuliła nogi i spojrzała na niego nieufnie. O co mogło mu chodzić? Przecież nie mógł mieć innych z nią interesów. A może chodziło o...
- Skoro tak mnie nienawidzisz, to czemu opiekowałaś się mną w chorobie?
Vivien zacisnęła palce na pościeli. Więc jednak widział ją któregoś razu. Musiał się też domyśleć, że była w stanie otworzyć drzwi i uciec w każdej chwili. Czemu jednak zachowywał taki spokój - miał przed sobą przecież potencjalne zagrożenie, osobę, która go nienawidziła.
Chłopak spojrzał na nią zimno i delikatnie zsunął płaszcz ze zranionego ramienia.
- Sądzę, że jednak dasz mi to antidotum. Mam wrażenie, że brzydzisz się zabijaniem ludzi. Przecież tyle razy miałaś do tego okazję, a jednak nie zrobiłaś tego.
Vivien wstała z łóżka i podeszła do swojej szkatułki.
Ten gość trafił prosto w jej czuły punkt. Brzydziła się śmiercią. Brzydziła się zabijaniem. W jej świadomości zakodowana była tylko jedna myśl - pomóc.
- Siadaj i przestań gadać. - warknęła, wyjmując zioła z głębokiej skrytki. Ci ludzie to istni szantażyści.
Chłopak usiadł i zdjął bandaż z rany. Z kamiennym spokojem patrzył na nią, krzątającą się w pokoju.
Vivien w końcu podeszła do niego i przyjrzała się ręce. Była sina i dość chłodna, wręcz prawie zimna w okolicach rozcięcia.
Trucizna nie zadziałała poprawnie. Nie było możliwości, by dodała złe składniki lub w złych proporcjach. Dziwnym zjawiskiem była też taka reakcja organizmu. Skąd to odrętwienie i paraliż?
Vivien wyciągnęła swój sztylet i szybko go odkaziła. Szczególnie dobrze obmyła część, na której mogły pozostać resztki trucizny. Jeszcze tego brakowało, żeby bardziej pogorszyła sprawę.
- A teraz lepiej zaciśnij zęby. - mruknęła i jednym, szybkim ruchem noża rozcięła ledwo zabliźnioną ranę. Świeżo wyszlifowane ostrze przejechało po skórze, bez większego oporu pozostawiając kolejną, odsłaniającą mięśnie szparę.
Twarz młodego kapitana wciąż była opanowana i spokojna, ale Vivien była pewna, że gdy sztylet rozciął skórę, zagryzł wargę, powstrzymując syknięcie.
Przestarzała rana nie wyglądała za dobrze. Tkanki w większości w sinym odcieniu, a te otaczające zranienie - prawie czarne. Wszystkie mięśnie były zastane i niezbyt czułe, jakby na skraju śmierci.
Tak, trucizna w sztylecie miała takie właściwości, ale w o wiele mniejszym stopniu - powinna poprzestać na chwilowym paraliżu.
Nagle wzrok dziewczyny przykuła krew rannego, spływająca po krawędziach rozcięcia.
- Błękitna krew. - wyszeptała.
Pirat spojrzał na ranę, a później na dziewczynę. Jego usta wykrzywiły się w lekkie zdumienie.
- Błękitna? W sensie królewska?
Vivien bez namysłu rozwiązała jeden z woreczków i wyjęła z niego garstkę suszonych liści. Szybko rozkruszyła je w dłoni i posypała nimi dokładnie ranę. Natychmiast też osłoniła ją bandażem.
Jej twarz zastygła w zamyśleniu, a oczy patrzyły przed siebie tępo. Teraz myśli krążyły poza kajutą, a nawet poza pokładem statku.
Dziewczyna starała się przypomnieć sobie cała wiedzę, jaką przekazała jej matka. Wszystko na temat "błękitnej krwi".
- Błękitna krew - mówiła cicho, do siebie - to raczej umowne określenie dla pewnej choroby przechodzącej z pokolenia na pokolenie. Charakteryzuje się ona między innymi siną barwą krwi i małą odpornością na trucizny. To by tłumaczyło, dlaczego twoje ciało tak zareagowało.
- Skoro mi to mówisz, to znaczy, że chcesz pomóc? - w jego głosie słychać było nutkę sarkazmu.
Vivien oprzytomniała. Zagalopowała się odrobinę, parszywiec właśnie ugruntował w sobie pewność, na jakim dziewczyna stoi stanowisku. Gorzej wpaść raczej nie mogła.
- Przychodź codziennie przed i po południu. A teraz wynocha. - mruknęła, chowając zioła.
Kapitan wstał i osłonił ramię płaszczem.
- Więc przyjdę przed kolacją.
- Ta, tylko przynieś świeże bandaże. - Vivien skwitowała to machnięciem ręki - Koniec dyskusji i do kolacji.
Bez ceremoniałów urwała fragmnety zasłonki i zaczęła czyścić swój nóż od krwi. Miała nadzieję, że ten facet w końcu odpuści. Ale zamiast odgłosu zamykanych drzwi usłyszała spokojny, wyrachowany głos.
- A co do wycieczek po statku, masz się trzymać z daleka tylko od szalup i kajuty z bronią.



~~~~~~~
Dziękuje wam za tyle oznak zainteresowania moimi opowiadaniami. Mam nadzieję, że nie zrazicie się i spodobają wam się dalsze przygody nie tylko Jima i Vivien, ale i bohaterów Zewu Wojny.

Kolorowych snów~!

200 milOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz