Prolog

185 9 5
                                    

~Z dedykacją dla ChiiChiyo


W wielkim lesie o drzewach przypominających gigantów, oraz dużym jeziorze, istniała mała wioska Gaskos, której mieszkańcy trudzili się łowiectwem, ścinaniem drzew, polowaniem, handlem oraz rybołówstwem. Wioska liczyła około czterdziestu mieszkańców. A jednym z nich był oczywiście Alfonso, łowca wioski, oraz Meredith, córka wodza wioski.
A oto jak Alfonso rozpoczął swoją przygodę w raz z Meredith...
Był ciemny, zimowy dzień. Na dworze wśród drzew i budynków przechadzała się biała zamieć, niczym przepiękna dama tańcząca wokół nich. Do wioski przybyła karawana kupiecka z dalekiego wschodu kierująca się do miasta Rodrion. Zatrzymali się w pobliskiej gospodzie rozmawiając z miejscowymi, handlując z nimi i dzieląc się opowieściami. Córka wodza wioski o imieniu Meredith wsłuchiwała się w opowieści kupców z wielkim zafascynowaniem. Po wypiciu kilku mocniejszych zapragnęła ruszyć w świat. Oczywiście nie chciała zrobić tego sama ponieważ nie była bardzo silna i nie znała się na świecie, ale jednak umiała przetrwać w trudnych warunkach,ponieważ ukradkiem uciekała z wioski i szukała przygód w lesie już od czasów gdy byłą małą dziewczynką, oraz była na tyle cwana że potrafiła manipulować ludźmi w sposób dość "okrutny i uwodzicielski". Poszła więc do swego ojca i poprosiła go oto aby dał jej pozwolenie na opuszczenie wioski i ruszenie w poszukiwaniu przygód, lecz jej ojciec po prostu to zignorował, ponieważ uważał że jest pijana i po prostu za młoda na takie przygody. Stwierdził , że Meredith zostanie w wiosce, wyjdzie za bogatego kupca i urodzi mu dzieci. Zdecydował , że jej życie będzie polegało na byciu pospolitą kurą domową. Meredith prawie że się popłakała wybiegając z wioski do lasu. A wybiegła z niej akurat wtedy gdy Łowca wioski był na polowaniu. Wszyscy zwali go Alfonso. Meredith biegła w jakimś cienkim odzieniu. Biegła przed siebie łamiąc wystające z pni drzew gałęzie. Biegnąc potknęła się o dużą, leżącą na jej drodze gałąź i zaryła twarzyczką w ziemię. Spod ciemnego kaptura jaki miała na głowie wychyliły się jej krwisto-czerwone włosy. Upadła akurat przed pieniem wielkiego ściętego drzewa, na którym siedział mężczyzna. Mężczyzna był młody, wyglądał na około dwadzieścia siedem wiosenek. Ubrany był w grube biało-szare futro z wilka. Na głowie miał kaptur spod którego wystawały czarne kosmyki włosów. Meredith powoli próbowała podnieść się chociaż do pozycji klęczącej. Ujrzała jego przepiękne a zarazem dziwne niebiesko-zielone oczy. Oraz przystojną a wręcz przyciągającą twarz. Alfonso akurat ostrzył swój około siedemnastu centymetrowy nóż myśliwski. Spojrzał w brązowo-zielone oczęta dziewczyny po czym schował nóż i zdjął kaptur.
-A kogo my tu mamy!-odezwał się Alfonso. -Jakaś diablica mi tu się do nóżek zwaliła, boże cóż za dar!-Powiedział bardziej do siebie niż do kogokolwiek po czym pomógł wstać Meredith. Twarz Meredith wyrażała właśnie dwa płonące ze wstydu policzki oraz wzrok zabójcy.
-A tak na poważnie to co tu robisz Meredithusiusiusiu?-zapytał Alfonso wpatrując się w jej oczy tak jak by zechciał ją uwieść ale po kilku minutach mu się to znudziło i stwierdził że aby poderwać tą dziewuchę musi się namęczyć.
-Nie twoja sprawa.-powiedziała penetrując jego ciało i oczy ciekawskim wzrokiem.[//Jak mieć raka ._.]
-Jak nie moja jak moja. Mój las moja sprawa, moja lasa mój sprawa... Zaraz...-zatrzymał się na chwile Alfonso aby pomyśleć co on właśnie powiedział... W tym czasie Meredith zachichotała cichutko.
-Dobra dobra. Mogę ci powiedzieć...-zaczęła po czym na chwilkę się zatrzymała."Przecież on się zna na świecie to dlaczego by go tu nie wykorzystać jako ochronę i własnego murzynka?"-pomyślała.-Więc chcę wyruszyć w świat, poznać smak przygody, borykać się z trudnościami i zarobić trochę kasy!-powiedziała siadając na mniejszym pieńku, który usadowiony był w ziemi naprzeciwko tego na którym siedział Alfonso.
-Tsaa...-prychnął Alfonso, a po chwili namysłu odpowiedział. -A tak naprawdę chcesz uciec z wioski i nigdy tu nie wracać, bo twój kochany ojczulek chce cie wydać za bogatego grubaska i zrobić z ciebie kurę domową?-odpowiedział.Twarz Meredith skamieniała.
-S...Skąd wiedziałeś?-zapytała bardzo zdziwionym głosem.
-Mam swoje sposoby. Jeżeli chcesz to możesz wyruszyć ze mną w podróż, nie uwierzysz ale akurat planowałem wyrwać się z tego zadupia. Mam już dość tych przepełnionych miłością, pieniędzmi, szczęściem i zadumaniem w to, że zła nie ma arysto-wieśniaczkom myślącym, że wiedzą wszystko i są święci. Wyruszam jutro rano, jeżeli chcesz do mnie dołączyć to teraz musisz wrócić do domu, znaleźć jakąś torbę i trochę monet, oraz najważniejsze rzeczy. Nie zapomnij o tym aby wziąć ubranie, które nie będzie powodować że będziesz wyróżniać się z tłumu. Jakieś pytania?-Wypowiedział się Alfonso.
Meredith słuchała uważnie co zdanie przytakując głową. W końcu gdy Alfonso skończył powiedziała: -Tak mam jedno... Gdzie się spotkamy?
Alfonso wstał z pieńka. Założył na głowę kaptur, schował swój nóż, wziął łuk i kołczan ze strzałami po czym odpowiedział: -Za gospodą. Tam rano nikogo nie będzie. Tylko postaraj się, aby nikt cię nie zauważył.
Na twarzy Meredith namalował się uśmiech szczęścia. Dziewczyna podbiegła do Alfonso po czym mocno go przytuliła mówiąc Dziękuję. Alfonso spojrzał na nią po czym tylko się uśmiechnął. Po chwili uścisku Meredith odwróciła się w stronę wioski i zaczęła iść w jej stronę. Gdy obejrzała się za siebie Alfonso już nie było. Doszła do wioski i zebrała potrzebne jej rzeczy. Nadszedł wieczór, wbiegła do swej sypialni niosąc w rękach potrzebne jej rzeczy i poszła spać.

Już jutro jej życie miało się zmienić.

Prolog ma raka więc nie zwracajcie na to uwagi. Komentarze bardzo pomagają.



Adventures of AlfonsoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz